Czy Gałczyńskiemu potrzebna była mazurska legenda?
W „Od biografii do recepcji – Ernst Wiechert, Konstanty I. Gałczyński, Zbigniew Herbert na Warmii i Mazurach”, Zbigniew Chojnowski zauważył po niezwykle pracochłonnej kwerendzie źródeł dotyczących Gałczyńskiego, że jego obecność „w Praniu i okolicy (…) od lipca 1950 do listopada 1953 roku (…) nie odcisnęła się w pamięci ludzi mieszkających wówczas wokół Jeziora Nidzkiego. Gdyby stało się inaczej, mielibyśmy dowód żywego i pełnego pasji wejścia Gałczyńskiego w sprawy mazurskie. Leśniczy Stanisław Popowski raczej milczał o tym, co tu robił autor Niobe, a inny pracownik lasu, Kazimierz Śmigielski, zmyślał.”
Śmigielski, który przyczynił się do przymusowej wyprowadzki Popowskiego i jego matki z Prania, wyczuwszy kilka lat później swoją szansę na autopromocję przy tworzeniu mazurskiej legendy Gałczyńskiego, konfabulował bez zahamowań.
W „Praniu i Poecie” Jagienka i Wojciech Kassowie stwierdzili między innymi, że Gałczyński napisał w Praniu „Niobe”. Zaskakujące, bo przecież został zainspirowany repliką Niobe podczas pobytu w 1949 roku w Nieborowie. W Praniu mógł co najwyżej robić korekty po odmowie opublikowania pierwotnej wersji. Poemat okazał się za trudny dla pierwszych redakcyjnych czytelników.
Swoją drogą wystarczyło przeczytać chociaż opracowanie Marka Jędrycha „”Niobe” Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego – poemat o cierpieniu” w Annales Universitatis Mariae Curie-Skłodowska, Sectio F, Humaniora 3536,217-239, 1980/1981, żeby stwierdzić, że „Niobe” była inspirowana rzeźbą i muzyką Chopina (grał i komponował w Nieborowie). Kustosz nieborowskiego muzeum wspominał, że Gałczyński, pisząc „Niobe”, wprowadzał się w nocny trans, dokuczając pozostałym gościom usiłującym spać. Cóż. Mógłbym razem z Gałą, gdybym był w odpowiednim wieku i moja wątroba też😊. Na szczęście rozminęliśmy się w czasie. Nie wiem też, czy potrafiłbym zrozumieć jego twórcze nawiedzenie.
W każdym razie nie kupuję peanów Kassów, opiekunów Prania. Jakoś mnie nie poruszają. Gałczyński mógł być co najwyżej bardem przyrody mazurskiej a nie bardem Mazurów i Mazur. „Kroniki olsztyńskie” Wiesiek Łubkowski, syn kierownika Domu Kultury w Piszu i przymusowego kustosza Prania na koszt tegoż domu, recytował z pamięci na wyrywki obudzony nawet w nocy. Czy to świadczyło o mazurskości Kronik? Też nie. Łubkowscy byli osiedleńcami po 1945 roku. Zajęli solidną poniemiecką willę nieopodal miejskiego rynku. Jeśli już, to kroniki były hymnem regionalnym dla napływowych Mazurów z Wileńszczyzny, Podlasia i Mazowsza – nie dla autochtonów mających własną niebanalną uniwersalną kulturę, literaturę, poezję, filozofię, naukę, o czym napisałem we wcześniejszym wpisie na blogu. Ocaleni autochtoni taki kancjonalny – własny – hymn mieli na co dzień przed oczami i codziennie go słyszeli, więc zapewne Kroniki ich nie poruszały. „Kroniki olsztyńskie” zaczęły do mnie przemawiać dopiero po zawarciu znajomości z Wieśkiem Łubkowskim. Wtedy zobaczyłem, jak wiele emocji łączyło go z poematem.
Gałczyński nie byłby sobą, gdyby nie nawiązał w Kronikach do „Snu nocy letniej” Szekspira i do ponadczasowych akcentów kultury antycznej (helleńskiej i romańskiej), zaczynając od „I wieczne lato świeci w moim państwie” i wtrącając owe „homeryki” i „neptunalia”:
„Kiedy słońce przechodzi
przez swe zachodnie wrota,
widzę twe ciało w wodzie
jak posążek ze złota.
Jak dziewczyna Homera,
piękna i nieśmiertelna.
Potem suniesz do brzegu
krokiem lżejszym od zmierzchu,
drżąc jak trzcina i struna.
A księżyc przypomina:
— Taka była dziewczyna
w grupie figur w gdańskiej studni Neptuna.”
Tylko gdzie te akcenty mazurskie? „Kroniki olsztyńskie”, wbrew tytułowi, to hymn pochwalny dla natury. Wszak Gałczyński obwieszczał:
„Starym borom nowe damy imię,
nowe ptaki znajdziemy i wody,
posłuchamy, jak bije olbrzymie,
zielone serce przyrody.”
Równie dobrze mogły być napisane nad Jeziorem Wdzydze, jako kroniki kaszubskie, nad Jeziorem Solińskim, gdyby wówczas wybudowano zaporę na Sanie (kroniki bieszczadzkie), nad Jeziorem Łebsko (kroniki pomorskie), gdziekolwiek na polskich pojezierzach. Kroniki są ponadczasowe i nieprzywiązane do konkretnego terytorium. A że natchnienia doznał w Praniu? Cóż! Przypadek. Równie dobrze mógł tego doznać w Zgonie, w Łańsku, nad Łyną w Lesie Warmińskim. Z „Kroniką olsztyńską” na podorędziu czułem się równie dobrze na Wigrach i Czarnej Hańczy co i na Drwęcy, Wiśle, Kanale Elbląskim czy Narwi.
„Od
biografii do recepcji…” wyleczyła mnie z poglądu o prześladowaniu Gałczyńskiego
przez stalinowskie środowisko literackie. Ku mojemu zaskoczeniu prof. Zbigniew
Chojnowski odkrył, że Gałczyński dwa miesiące po czerwcowym (w 1950) zjeździe
Związku Literatów Polskich informował
żonę o nieprzyjemnościach, które dotknęły Adama Ważyka po krytyce jego twórczości
i twórczości pozostałych literatów. Z udokumentowanych stwierdzeń profesora
wynika, że Gałczyński nie był objęty anatemą wydawców. Przeciwnie – wciąż publikował,
a fakt odmowy wydrukowania „Niobe”, którą napisał w Nieborowie w 1949 (a nie w
Praniu, gdzie się wczasował pierwszy raz dopiero w 1950), było normalną
praktyką wydawniczą dotykającą każdego literata, nawet najsławniejszego.
Gałczyński
nie był więc bardem Warmii i Mazur i nie da się go w żaden sposób przypisać do
panteonu twórców regionalnych. Nie był też prześladowany. Opiewał z równym
talentem sprawy ponadczasowe i przyziemne jak i „socjalistyczną szczęśliwość”
kolebki imperialnego komunizmu. W opiewaniu socjalistycznej szczęśliwości udało
mu się sprowadzić do absurdu nadmiar komunistycznej egzaltacji i pochwał
imperialnej szczęśliwości – inna sprawa, że ów absurd był dostępny jedynie
wyrafinowanym i oczytanym czytelnikom. Światli cenzorzy na Mysiej mieli zapewne
ubaw, dopuszczając jego utwory do publikacji, ale nie mogli przecież udowadniać
poetyckiej drwiny, jeśli była gruntownie „po linii i na bazie” jak „partyjny
członek wysunięty z ramienia na czoło”.
Gałczyński, oprócz tego, że genialnym poetą był, był też zwykłym człowiekiem, który oprócz przemożnej potrzeby pisania, publikowania i bycia w środku wydarzeń, wewnątrz swojego naturalnego środowiska literackiego i kulturalnego, odczuwał też przyziemne potrzeby materialne, "by zarobić ździebełko na bułeczkę i masełko". Któż z nas tego nie odczuwa. Jeśli kto nie odczuwa, niechaj pierwszy rzuci… kamieniem.
Z równą więc swadą pisał i publikował dla „lewaków” (przedwojennych pisemek lewicujących czy powojennych wydawnictw państwowych po 1945 roku), dla „prawaków” (przedwojennych pisemek antysemickich i wydawnictw przedwojennego Piaseckiego i jego faszyzujących nacjonalistów, powojennego PAX-owca), „centraków i wyznaniowców, sanacyjnych bebewuerowców i antysanacyjnych opozycjonistów”.
Gałczyński chciał być poetą uniwersalnym. Nie chciał być kojarzony ideowo i światopoglądowo. Lawirował w labiryncie pełnym ideologicznych i politycznych pułapek do końca swojego krótkiego życia. Doświadczony przez wojnę stronił od dóbr materialnych. Dla niego sensem życia było samo istnienie i tworzenie. Dlatego wszyscy, którzy odwiedzali i odwiedzają Pranie, dziwią się ubogiej ekspozycji dóbr materialnych. Będąc w leśniczówce, tworzył niczym ascetyczny mnich. Przypominał w tym trochę Tischnera, który w pisarskim transie całymi dniami żył o czarnej kawie w swojej bacówce z niedomykającymi się drzwiami, z krzesłem, stołem, szafą, łóżkiem i pustą zazwyczaj spiżarką.
Nie wiem, czemu miała służyć mazurska mitologia Gałczyńskiego. Chyba tylko temu, by ocalałym z wojennej zawieruchy autochtonom udowadniać, że „prawdziwa” kultura przybyła na Mazury dopiero z Polski. Przejawem polityki partyjnej wierchuszki, odmawiającej Mazurom ciągłości historycznej, była między innymi reforma administracyjna w 1975 roku, na mocy której powołano do życia województwo suwalskie z siedzibą w Suwałkach (kamedulsko-polskich) a nie w dobrze skomunikowanym Ełku (krzyżackim i wschodnio-pruskim), i połączono Suwalszczyznę z częścią Mazur. Wszystko po to, żeby odciąć się od historii Mazur jako części Prus Wschodnich, mimo kilkudziesięcioletniej akcji, której sensem było dowodzenie odwiecznej polskości regionu.
Tę legendę zbudowano wiele lat po jego śmierci. Miejscowi pytani jeszcze w latach pięćdziesiątych o Gałczyńskiego w ogóle nie kojarzyli, kto zacz, a nadleśniczy stwierdzał, że takiego pracownika nie było na liście płac. Gałczyński po prostu nie integrował się z miejscowymi i pewnie nie zamierzał, w przeciwieństwie do Igora Newerlego, który zaprzyjaźnił się z Karolem Małłkiem, królem Mazurów, mieszkającym w Krutyniu, i dzięki temu zasymilował się z mieszkańcami Zgonu. Towarzystwo Popowskiego i jego matki w zupełności zaspokajało potrzebę Gałczyńskiego bycia wśród miejscowych. Samotność z dala od warszawki dawała potrzebny spokój twórczy. Z drugiej jednak strony nie mógł z nią zerwać, więc mnóstwo tworząc, mnóstwo publikował. Jakby przeczuwając nadchodzący kres, Igor Newerly napisał w „Za Opiwardą za siódmą rzeką”, że doznał literackiego wzmożenia w Zgonie na podobieństwo dogasającej świecy, która w ostatniej chwili wybucha jasnym płomieniem. Z Gałczyńskim było podobnie. „Wit Stwosz”, tłumaczenie „Snu Nocy Letniej Szekspira”, mnóstwo wierszy o melancholijnym wydźwięku w entourage’ou Jeziora Nidzkiego i Puszczy Piskiej – wszystko to przypominało chwile przed dopaleniem się świecy.
Moje osobiste reminiscencje z kilku pobytów w Praniu? Cóż! Z leśniczówką wiążą się emocje. Zobaczyłem ją pierwszy raz podczas studiów, gdy Wiesiek Łubkowski, z którym zaprzyjaźniłem na Politechnice Warszawskiej (byliśmy w tej samej grupie dziekańskiej), zaproponował mi wspólne praktyki w piskiej Sklejce. Któregoś dnia Wiesiek postanowił pokazać mi leśniczówkę w Praniu. Była wtedy filią Domu Kultury w Piszu, którym zarządzał jego ojciec, Stanisław. Pojechaliśmy wzdłuż Jeziora Nidzkiego przez Wiartel, Karwicę i Krzyże. Dojechaliśmy leśną drogą. Leśniczówka wyglądała na opuszczoną. Wiesiek miał wielki pęk kluczy na stalowej obręczy. Chodziliśmy po pustych pomieszczeniach. Budynek, w którym gościli Gałczyńscy, był zamknięty. Ojciec Wieśka narzekał, że suwalscy muzealnicy kazali mu wziąć Pranie w opiekę, nie dając finansowego wsparcia. Mało kto zaglądał w to miejsce. Po śmierci Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego Stanisław Popowski, pierwszy leśniczy Prania, który gościł Gałczyńskich od lipca 1950 roku, przeniósł się do Krzyży. W latach sześćdziesiątych urządzono (podobno) izbę pamięci. Tak to się nazywało.
Kiedy weszliśmy do środka, Wiesiek pokazał zardzewiałe metalowe łóżko ze sprężynowym stelażem, bez materaca, i powiedział:
- A na tym łóżku sypiał Gałczyński.
Popatrzyłem na niego, wyczuwając ironię.
- No wzięliśmy to łóżko z domowej rupieciarni – wyznał. - Robi za eksponat. Nie ukradną. Prania nie ma jak zabezpieczyć. Strach tu cokolwiek zostawić.
Słowa Wieśka skojarzyły mi się przewrotnie ze sceną w muzeum w „Brunecie wieczorową porą” Barei i ze sławetnym bon motem Emilii Krakowskiej:
- Słuchajcie, to jest butelka z XVII wieku, do której dziedzic nalewał wódkę. I rozpijał tą wódką pańszczyźnianych chłopów.
A potem było już z górki:
MICHAŁ - Butelka. To jest butelka...mmm...stymiankowa.
Emilia Krakowska - To nie jest szklana butelka, prawda? Do której nalewano wódkę...
MICHAŁ - Wódkę?
Emilia Krakowska - No i co?
MICHAŁ - Www...dziewiętnastym wieku.
Emilia Krakowska - Tak, i rozpijano chłopów. Proszę bardzo idziemy dalej, proszę, idziemy dalej, proszę, proszę, szybciej, szybciej, szybciej, nie ma czasu. A to jest butelka...Michał, gdzie jest ta karteczka!?
MICHAŁ - Proszę pani, ja nie schowałem karteczki.
Emilia Krakowska - Gdzie jest ta karteczka ja się pytam!?
MICHAŁ - Ja jej nie schowałem, mnie tu wcześniej nie było!
Emilia Krakowska - Więc to jest butelka...
UCZEŃ - Pani widzi? Zostawili jedną pańszczyźnianą, na pokaz do muzeum.
(…)
Tak się robiło ekspozycje.
Ogarnęliśmy te dwie izby. Miotłą, szczotką, szmatami na mokro. Pościągaliśmy pajęczyny. Coś poprzestawialiśmy. Zdaje się: stół, zdezelowane krzesła, chwiejącą się szafę, a może kuśtykający regał, który przykręciliśmy do ściany... Leśniczówka była opuszczona. Trafiali tu tylko pasjonaci poezji Gałczyńskiego. Tak naprawdę jedynym godnym uwagi eksponatem było Jezioro Nidzkie w otoczeniu janśborskich sosen i dębów. Widok z nadjeziornej skarpy w kierunku Rucianego-Nidy zaiste poetycki. Nie dziwi więc, że, przyjechawszy do Prania, Gałczyński odzyskał siły twórcze po pierwszym zawale i po krytyce literackiej Adama Ważyka za pisanie o rzeczach zwykłych i pięknych, zamiast o światowej rewolucji i robotniczo-chłopskim znoju.
Trauma po krytyce nie trwała długo. Ważyk, zdaje się, został poddany surowej ocenie towarzyszy odpowiedzialnych za propagandę, politykę kulturalną i coś tam jeszcze, bo poszedł za daleko i nadepnął na odciski wpływowym literatom.
Po lekturze „Od biografii do recepcji…” nie napisałbym więc tego, co napisałem w 2018 tutaj: https://petrelpiotr.blogspot.com/2018/08/pranie-i-gaczynski.html.
Andrzej Drawicz (współtwórca Studenckiego Teatru Satyryków, sławetnego STS-u, też obecnego w Praniu i w Krzyżach), który wpadał do nas do Łajsu w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, także w towarzystwie Zbigniewa Zapasiewicza (udzielał się w Praniu na wieczorkach poetyckich), w mazurskiej biografii Gałczyńskiego że „nic tu nie było na pokaz. Zabudowania, przedmioty gospodarskie, ślady codziennego ludzkiego trudu wkomponowywały się w otoczenie przyrody. Przytulne obejście miało pełno zakamarków, przybudówek, płotów, furtek, wewnętrznych ogródków (…). W domu (…) stały proste sprzęty, żelazne łóżka, zbite własnym przemysłem etażerki, na nich torby myśliwskie, naboje, książki, papiery, zwierzęce czaszki. Na ścianach wisiały jelenie rogi, między nimi rozpięte girlandy chmielu, jarzębina, pęki ziół o ostrym leśnym zapachu…”
Niczego takiego jednak nie zobaczyłem w 1975. Czyżby Andrzej uległ instytucjonalnej konfabulacji?
Powroty do Prania wydobywają z pamięci najbardziej zaśniedziałe wspomnienia. Patrząc na uśpione flautą żaglówki, przypominam sobie kajakowanie przez Nidzkie: zwiedzanie zatok; przeprawę przez rozległe błoto na drodze do przejścia na jezioro Wiartel; listy pisane codziennie do Małgosi z kajaka; poszukiwanie poczty w każdej miejscowości, by je nadać… Trzech braci Łubkowskich, piskich niedźwiedzi patrzących z góry na ojca, szefa domu kultury, i na trzymającą wszystko w ryzach mamę… Bracia rozbiegli się po Europie. Straciłem z nimi kontakt. Zostało tylko Pranie i Gałczyński...
Gałczyński jest dla mnie niczym liść na wietrze; niczym ów motyl rozjechany przez ciężarówkę:
- Niepoważny stosunek do życia
figla ci w końcu wypłatał:
nadmiar kolorów, brak idei
zawsze się kończą wstydem i
są wekslem bez pokrycia
mój ty Niprzyupiąłniprzyłatał!
I nie chcę go znać innym. Nie był ideowcem, Mazurem, wieszczem, etykiem, moralistą, apostołem, prześladowanym opozycjonistą, politykiem…
Był tylko i aż… poetą. Ponadczasowym.
Nieważne że z ludzkimi słabościami i nałogami.
Gałczyński siedzący na pniaku z bosymi nogami w trawie, zwrócony ku Jezioru Nidzkiemu, w towarzystwie słuchaczy jego poezji, to brat łata. Kompan do wędrówki kajakowej. Nie nadaje się na postać z wzniosłego pomnika i mitologicznego herosa.
Amen.
PS.
To na:
“Koniec i bomba, a kto czytał ten trąba!”