Etykiety

2012 (2) 2015 (1) Andrzej Drawicz (1) Andrzej Kruszewicz (1) Anna Kamińska (1) atraktory (1) August Klemens Popławski (2) Ballestrem (1) Bałdy (1) Bałtyk (3) Białowieża (1) Białowieża szeptem (1) bifurkacje (1) bioróżnorodność (1) Bobolice (1) bóbr (1) Buje (1) Butryny (1) Bystrzyca Dusznicka (1) Bystrzyca Kłodzka (1) C'est bien fait (1) Chorwacja (2) Chwalęcin (1) Ciszyca (1) Cykle czasu (1) Cytadela warszawska (1) czarne dziury (1) Czersk (1) Czesław Miłosz (1) człowiek (1) Daniel Goleman (1) Dolny Śląsk (2) drawings (1) Drwęca Warmińska (1) drzewo (1) Duchowe życie zwierząt (1) Duszniki Zdrój (2) dzik (1) École de Paris (1) ekologia (1) Ernst Wiechert (1) espada (1) Estonia (1) Fotograficzna Mapa Warmii (1) fraktale (1) Funchal (1) Gałczyński (1) Gassy (1) Glappo (1) Głuchołazy (1) Goethe (1) Góra Kalwaria (1) Górkło (1) grafika (1) Groznjan (1) Hanza (1) Hel (2) Helena Piotrowska (2) hipokryzja (1) Historia życia (1) Hiszpania (1) hodowla (1) Houston mamy problem (1) Igor Newerly (2) Inteligencja emocjonalna (1) Itaka (1) Iwona Altmajer (1) Jagodne (1) Jakub Kubicki (2) James Rebanks (1) January Suchodolski (1) Jastarnia (1) Jedwabno (1) jeleń (1) Jeziora Plitwickie (1) Jeziorka (2) Jezioro Hołny (1) Jezioro Łańskie (2) Jezioro Nidzkie (2) Jezioro Nyskie (1) Jezioro Otmuchowskie (1) Jezioro Pluszne (2) Joanna Wilengowska (1) Józef Chełmoński (1) Józef Pankiewicz (1) Juliusz Kossak (1) Jurata (1) kajak (1) Kanał Gliwicki (1) Kant (1) Kaszuby (1) Katarzyna Grochola (1) Kislig (1) Kłodzko (1) Konstancin-Jeziorna (2) Konstanty Ildefons Gałczyńki (4) Kotlina Kłodzka (3) Krasnogruda (1) Kroniki olsztyńskie (2) Krosno (1) Lawendowe Pole (1) Lidzbark Warmiński (1) Liw (1) Liwiec (1) Lorenz (1) Ludzie dnia wczorajszego (2) Łabuny Duże (1) Łabuny Małe (1) Łachy Brzeskie (1) Łazienki (1) łoś (1) łowiectwo (1) Łukasz Stanaszek (1) Łyna (2) Madera (1) malarstwo (1) Mandelbrot (1) Marek Kwiatkowski (1) Marian Mokwa (1) Marózka (1) Marseille (1) Mazowsze (12) Mazury (9) miasta hanzeatyckie (1) Mirów (1) Młochów (1) Modlin (1) Morąg (1) Mostowice (1) Nadwiślańskie Urzecze (3) nasze relacje ze zwierzętami (1) Nieborów (1) Nieznane więzi natury (1) Niobe (2) Nowa Wieś (1) Nowe Kawkowo (1) Nowe Ramuki (1) Nysa (1) Nysa Kłodzka (2) Olga Tokarczuk (1) Olsztyn (2) Orneta (1) Osetnik (1) Otmuchów (1) Pablo Picasso (1) paintings (1) pałace (1) Panoramio (9) Peter Wohlleben (2) petrelpiotr (17) Pisia Gągolińska (1) Pisz (1) Pluski (2) Pławniowice (2) Podlasie (2) Podłęcze (1) Poincare (1) Polanica Zdrój (1) Potok Służewiecki (1) powódź 1997 (1) Pranie (2) Prowadź swój pług przez kości umarłych (1) Prudnik (1) Przykop (1) Przyszowice (1) Pupki (1) puszcza (2) Radziejowice (1) Richard Southwood (1) Roger Penrose (1) Ruciane-Nida (1) rybitwa (1) rzeźnia (1) Santa Cruz (1) sarna (1) Sekretne życie drzew (1) Siewierz (1) Simona Kossak (2) Sławięcice (1) sokolnictwo (1) Sowia Góra (1) sójka (1) Spalona (1) Stara Sucha (1) Stare Kawkowo (1) Stephen Hawking (1) strelicja (1) suwalszczyzna (2) Szczytno (1) Śląsk Opolski (1) środowisko (1) Tallin (1) Tamara Łempicka (1) terra nulla (1) Urzecze (2) Utrata (1) Vila Gale (1) Villa la Fleur (1) Walerian Kronenberg (1) Warmia (16) Warszawa (3) Wiercibaba (1) Wilanów (2) Wilanówka (1) wilk (1) Wisła (6) Wisława Szymborska (1) Wojciech Altmajer (1) wrażenia (1) Wszechświat (1) wymieranie (1) Wyspy Świderskie (1) Wyspy Zawadowskie (1) Za Opiwardą za siódmą rzeką (1) zając (1) zakrętasy (1) zamki (1) Zatoka Gdańska (1) Zbigniew Chojnowski (2) Zbigniew Herbert (1) Zieleniec (2) Ziemia (1) Zygmunt Vogel (1) żuraw (1)

niedziela, 27 października 2024

Kisling w Villa la Fleur

 

Villa la Fleur

Villa la Fleur z ekspozycjami dzieł Tamary Łempickiej, Maurycego Kislinga i innych polskich przedstawicieli École de Paris jest chyba jednym z najważniejszych miejsc w Konstancinie-Jeziornie wartych odwiedzenia. Podczas oglądania ekspozycji słyszałem rozmowy w języku niemieckim, angielskim, francuskim, hiszpańskim i ukraińskim.

 

Zakamarki la Fleur

Mojżesza (oficjalnie Maurycego lub Moïsego) Kislinga, krakowskiego Żyda urodzonego na Kazimierzu, syna krawca, talent malarski odkryto w Szkole Realnej (dzisiaj VII Liceum Ogólnokształcące). Nauczyciel rysunku okazał się na tyle kompetentny, że jego wskazówki utorowały Kislingowi drogę do ASP w Krakowie. Tam trafił do pracowni malarstwa profesora Józefa Pankiewicza, który de facto pokierował jego karierą i – co ważniejsze – utwierdził w poczuciu niezależności artystycznej.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 





Dzięki Pankiewiczowi, wyznawcy nowatorskiej paryskiej szkoły malarskiej, Kisling, aczkolwiek będący pod wpływem kubistów francuskich, nie uległ ich ideom i nie poprzestał na powielaniu ich stylu. Postawił się samemu Pablo Picassowi podczas jednej z malarskich sesji.

Wspominał, że Pablo zatrzymał się przed jego obrazem i zasugerował sposób namalowania domu w stylu kubistycznym mówiąc:

- Te okna będą znacznie ciekawsze, jeśli umieści się je wyżej niż dach. (…) Dom nie jest twój, możesz postawić okna, gdzie chcesz.

Kisling odparł:

- Owszem, ten dom nie jest mój. Ale ten, który namaluję, jest mój i okna wstawię tam, gdzie ich miejsce.

 

 

 

 

 



 

Po latach wspominał:

Krajobrazy Prowansji potrafią okazywać swoją dramaturgię, a dla mnie Cezanne jest malarskim tragikiem. Gdy w 1910 roku przyjechałem do Paryża, bardzo chciałem malować jak Cézanne, aby to osiągnąć, używałem tylko brązów, szarości i czerni. Następnie zwróciłem się w stronę Picassa i Deraina, którzy wówczas malowali smutne i monochromatyczne martwe natury. Szybko jednak zdałem sobie sprawę że muszę wybrać między malarstwem wyobraźni a ekspresją natury. (…) Gdy zrozumiałem, jak o wiele trudniej jest przetłumaczyć życie na język malarski, zacząłem szukać własnych środków wyrazu. Zdałem sobie sprawę, że z punktu widzenia obrazu stosowane przeze mnie metody były marne. Bo lubię bogatą paletę. Pociąga mnie jasność i koloryt natury.

 

 

 

 

Za pomocą kontrastowej żywej kolorystyki i momentami ostrego rysunku Kisling wypracował własny niepowtarzalny styl oparty na eksponowaniu:

- w pejzażach kluczowych elementów krajobrazu;

- w portretach cech i chwilowych emocji utrwalonych w wyrazie oczu, subtelnych kształtach twarzy.


Coś w stylu holenderskim

Alice Prin – Kiki z Montparnasse’u


 

W jego obrazach tło służy wyeksponowaniu najważniejszych szczegółów malarskich. Owszem, w jego obrazach pełno elementów geometrycznych, ale nie są to czyste eksperymentalne figury planimetryczne. Owe elementy wzajemnie się przenikają i dopełniają, budując nastrój i zamierzone wrażenie.

 

 

Wyrazistość obrazów Kislinga wspomaga profesjonalna aranżacja oświetleniowa. W niej te obrazy oddychają.

 

To malarstwo odpowiada mojej wrażliwości. O każdym z nich mógłbym powiedzieć:

- C'est bien fait.

 

 

 

 

Ja również lubię fotografować krajobraz w świetle wschodzącego słońca, które ożywia paletę kolorów, a jeśli ich brak, na przykład zimą, uwydatnia kontury i kontrasty szczegółów pejzażu.

Lubię też niedomówienia w entourage’ou mgły, która z kolei ożywia wyobraźnię…

To nie Kislinga, to moje... reportażowe zrobione pod wpływem impulsu chwili...

 

A to coś z wnętrza i otoczenia Villa le Fleur:

Twarz według Pablo Gargallo

Trawestacja twarzy Pablo Gargallo w naturze...



Schody, schody, schody...

Schody, schody, schody...


Psy na spacerze w parku zdrojowym

Źródła:

1.

https://niezlasztuka.net/o-sztuce/kisling-serce-montparnasseu/

niedziela, 20 października 2024

O czytaniu Króla Warmii i Saturna Joanny Wilengowskiej

Okładka oryginału


Joanna Szydłowska (UW-M) jak zwykle niezawodna. Poleciła książkę Joanny Wilengowskiej „Król Warmii i Saturna”. Kupiłem e-booka. To najszybsza forma dostępu, chociaż pozbawia możliwości uzyskania autografu. 
















Okładka e-booka

Przeczytałem prawie na bezdechu. Chciałem napisać coś w rodzaju recenzji. Uświadomiłem sobie jednak:

- Emocji się nie recenzuje!

Książka zbyt osobista. Niczym wielogodzinna sesja u psychologa...

I to dojmujące wrażenie… snu, którego obrazy coraz bardziej rozmyte, zamglone, znikające niczym kultowy „Znikający punkt” z 1971 roku. Wiwisekcja Warmii rozbitej o ścianę 1945 roku i już nie pozbieranej. Bez znieczulenia. Orzechowo wymownym symbolem.

- To se ne vrati – myślę z nostalgią sezonowego Warmiaka. Korzeni tutaj nie zapuszczę.

Przeżyłem schyłek PRL rozpoczęty wydarzeniami marcowymi 1968 i „braterską” inwazją na Czechosłowację, zakończony przewrotem ustrojowym.

Teraz oglądam świat na technologicznym wirażu. Informatyka i sztuczna inteligencja nadają życiu nowy sens, nieznany wcześniejszym pokoleniom. Nie ma w nim miejsca na rozpamiętywanie przeszłości. Rządzi nami technologia oparta na teorii względności, fizyce kwantowej i ujarzmionym matematycznie chaosie, uświadamiając boleśnie, że nic nie jest nam dane na zawsze, że nic nie jest stabilne, że doświadczenia dziadków i rodziców nie przystają do przyspieszającego tempa egzystencji.

Życie przypomina coraz bardziej niekończące się rodeo, atakując skrajnymi emocjami, coraz krótszymi epokami historycznymi, do których nie sposób się przystosować.

 

Nie wiem nawet, czy rozumiem emocje autorki. Są gęste. Ciążą niczym głaz. Owszem, próbuje się uśmiechać, lecz… przez łzy.

Jedno, co z nią podzielam, to zachwyt Naturą pogranicza Warmii i Mazur.

Przyroda jest obiektywnie piękna i wywołuje wspólnotę wrażeń, bez względu na pochodzenie i plemienną tożsamość obserwatorów.

Gałczyński też tego doznał, pisząc Kroniki Olsztyńskie w Praniu, lecz przecież nie utożsamił się z Mazurami Ernsta Wiecherta. Pozostał nieczuły na bogactwo kultury i nauki Prus Wschodnich, konsekwentnie dezawuowane po 1945 roku.

To niełatwa lektura.

Inna niż „Ludzie dnia wczorajszego” Augusta Klemensa Popławskiego, z którym poczułem emocjonalną tożsamość.

Inna też niż „Zakrętasy” Heleny Piotrowskiej o Górkle na szlaku Wielkich Jezior Mazurskich.

Kobiety widzą świat inaczej. W subtelnej złożoności obcej męskim obserwatorom.

Tylko tyle i aż tyle o książce autorki, jednej z kilkuset osób, które podczas spisu powszechnego w 2023 roku zadeklarowały narodowość warmińską.

niedziela, 21 lipca 2024

Czy Gałczyńskiemu potrzebna była mazurska legenda?

 

Czy Gałczyńskiemu potrzebna była mazurska legenda?

 


W „Od biografii do recepcji – Ernst Wiechert, Konstanty I. Gałczyński, Zbigniew Herbert na Warmii i Mazurach”, Zbigniew Chojnowski zauważył po niezwykle pracochłonnej kwerendzie źródeł dotyczących Gałczyńskiego, że jego obecność „w Praniu i okolicy (…) od lipca 1950 do listopada 1953 roku (…) nie odcisnęła się w pamięci ludzi mieszkających wówczas wokół Jeziora Nidzkiego. Gdyby stało się inaczej, mielibyśmy dowód żywego i pełnego pasji wejścia Gałczyńskiego w sprawy mazurskie. Leśniczy Stanisław Popowski raczej milczał o tym, co tu robił autor Niobe, a inny pracownik lasu, Kazimierz Śmigielski, zmyślał.

 

Śmigielski, który przyczynił się do przymusowej wyprowadzki Popowskiego i jego matki z Prania, wyczuwszy kilka lat później swoją szansę na autopromocję przy tworzeniu mazurskiej legendy Gałczyńskiego, konfabulował bez zahamowań.

W „Praniu i Poecie” Jagienka i Wojciech Kassowie stwierdzili między innymi, że Gałczyński napisał w Praniu „Niobe”. Zaskakujące, bo przecież został zainspirowany repliką Niobe podczas pobytu w 1949 roku w Nieborowie. W Praniu mógł co najwyżej robić korekty po odmowie opublikowania pierwotnej wersji. Poemat okazał się za trudny dla pierwszych redakcyjnych czytelników.

Swoją drogą wystarczyło przeczytać chociaż opracowanie Marka Jędrycha „”Niobe” Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego – poemat o cierpieniu” w Annales Universitatis Mariae Curie-Skłodowska, Sectio F, Humaniora 3536,217-239, 1980/1981, żeby stwierdzić, że „Niobe” była inspirowana rzeźbą i muzyką Chopina (grał i komponował w Nieborowie). Kustosz nieborowskiego muzeum wspominał, że Gałczyński, pisząc „Niobe”, wprowadzał się w nocny trans, dokuczając pozostałym gościom usiłującym spać. Cóż. Mógłbym razem z Gałą, gdybym był w odpowiednim wieku i moja wątroba też😊. Na szczęście rozminęliśmy się w czasie. Nie wiem też, czy potrafiłbym zrozumieć jego twórcze nawiedzenie.

 


W każdym razie nie kupuję peanów Kassów, opiekunów Prania. Jakoś mnie nie poruszają. Gałczyński mógł być co najwyżej bardem przyrody mazurskiej a nie bardem Mazurów i Mazur. „Kroniki olsztyńskie” Wiesiek Łubkowski, syn kierownika Domu Kultury w Piszu i przymusowego kustosza Prania na koszt tegoż domu, recytował z pamięci na wyrywki obudzony nawet w nocy. Czy to świadczyło o mazurskości Kronik? Też nie. Łubkowscy byli osiedleńcami po 1945 roku. Zajęli solidną poniemiecką willę nieopodal miejskiego rynku. Jeśli już, to kroniki były hymnem regionalnym dla napływowych Mazurów z Wileńszczyzny, Podlasia i Mazowsza – nie dla autochtonów mających własną niebanalną uniwersalną kulturę, literaturę, poezję, filozofię, naukę, o czym napisałem we wcześniejszym wpisie na blogu. Ocaleni autochtoni taki kancjonalny – własny – hymn mieli na co dzień przed oczami i codziennie go słyszeli, więc zapewne Kroniki ich nie poruszały. „Kroniki olsztyńskie” zaczęły do mnie przemawiać dopiero po zawarciu znajomości z Wieśkiem Łubkowskim. Wtedy zobaczyłem, jak wiele emocji łączyło go z poematem.

 


Gałczyński nie byłby sobą, gdyby nie nawiązał w Kronikach do „Snu nocy letniej” Szekspira i do ponadczasowych akcentów kultury antycznej (helleńskiej i romańskiej), zaczynając od „I wieczne lato świeci w moim państwie” i wtrącając owe „homeryki” i „neptunalia”:

Kiedy słońce przechodzi

przez swe zachodnie wrota,

widzę twe ciało w wodzie

jak posążek ze złota.

Jak dziewczyna Homera,

piękna i nieśmiertelna.

Potem suniesz do brzegu

krokiem lżejszym od zmierzchu,

drżąc jak trzcina i struna.

A księżyc przypomina:

— Taka była dziewczyna

w grupie figur w gdańskiej studni Neptuna.

Tylko gdzie te akcenty mazurskie? „Kroniki olsztyńskie”, wbrew tytułowi, to hymn pochwalny dla natury. Wszak Gałczyński obwieszczał:

Starym borom nowe damy imię,

nowe ptaki znajdziemy i wody,

posłuchamy, jak bije olbrzymie,

zielone serce przyrody.

Równie dobrze mogły być napisane nad Jeziorem Wdzydze, jako kroniki kaszubskie, nad Jeziorem Solińskim, gdyby wówczas wybudowano zaporę na Sanie (kroniki bieszczadzkie), nad Jeziorem Łebsko (kroniki pomorskie), gdziekolwiek na polskich pojezierzach. Kroniki są ponadczasowe i nieprzywiązane do konkretnego terytorium. A że natchnienia doznał w Praniu? Cóż! Przypadek. Równie dobrze mógł tego doznać w Zgonie, w Łańsku, nad Łyną w Lesie Warmińskim. Z „Kroniką olsztyńską” na podorędziu czułem się równie dobrze na Wigrach i Czarnej Hańczy co i na Drwęcy, Wiśle, Kanale Elbląskim czy Narwi.

 


„Od biografii do recepcji…” wyleczyła mnie z poglądu o prześladowaniu Gałczyńskiego przez stalinowskie środowisko literackie. Ku mojemu zaskoczeniu prof. Zbigniew Chojnowski odkrył, że Gałczyński dwa miesiące po czerwcowym (w 1950) zjeździe Związku Literatów Polskich  informował żonę o nieprzyjemnościach, które dotknęły Adama Ważyka po krytyce jego twórczości i twórczości pozostałych literatów. Z udokumentowanych stwierdzeń profesora wynika, że Gałczyński nie był objęty anatemą wydawców. Przeciwnie – wciąż publikował, a fakt odmowy wydrukowania „Niobe”, którą napisał w Nieborowie w 1949 (a nie w Praniu, gdzie się wczasował pierwszy raz dopiero w 1950), było normalną praktyką wydawniczą dotykającą każdego literata, nawet najsławniejszego.

Gałczyński nie był więc bardem Warmii i Mazur i nie da się go w żaden sposób przypisać do panteonu twórców regionalnych. Nie był też prześladowany. Opiewał z równym talentem sprawy ponadczasowe i przyziemne jak i „socjalistyczną szczęśliwość” kolebki imperialnego komunizmu. W opiewaniu socjalistycznej szczęśliwości udało mu się sprowadzić do absurdu nadmiar komunistycznej egzaltacji i pochwał imperialnej szczęśliwości – inna sprawa, że ów absurd był dostępny jedynie wyrafinowanym i oczytanym czytelnikom. Światli cenzorzy na Mysiej mieli zapewne ubaw, dopuszczając jego utwory do publikacji, ale nie mogli przecież udowadniać poetyckiej drwiny, jeśli była gruntownie „po linii i na bazie” jak „partyjny członek wysunięty z ramienia na czoło”.

Gałczyński, oprócz tego, że genialnym poetą był, był też zwykłym człowiekiem, który oprócz przemożnej potrzeby pisania, publikowania i bycia w środku wydarzeń, wewnątrz swojego naturalnego środowiska literackiego i kulturalnego, odczuwał też przyziemne potrzeby materialne, "by zarobić ździebełko na bułeczkę i masełko". Któż z nas tego nie odczuwa. Jeśli kto nie odczuwa, niechaj pierwszy rzuci… kamieniem.

Z równą więc swadą pisał i publikował dla „lewaków” (przedwojennych pisemek lewicujących czy powojennych wydawnictw państwowych po 1945 roku), dla „prawaków” (przedwojennych pisemek antysemickich i wydawnictw przedwojennego Piaseckiego i jego faszyzujących nacjonalistów, powojennego PAX-owca), „centraków i wyznaniowców, sanacyjnych bebewuerowców i antysanacyjnych opozycjonistów”.

Gałczyński chciał być poetą uniwersalnym. Nie chciał być kojarzony ideowo i światopoglądowo. Lawirował w labiryncie pełnym ideologicznych i politycznych pułapek do końca swojego krótkiego życia. Doświadczony przez wojnę stronił od dóbr materialnych. Dla niego sensem życia było samo istnienie i tworzenie. Dlatego wszyscy, którzy odwiedzali i odwiedzają Pranie, dziwią się ubogiej ekspozycji dóbr materialnych. Będąc w leśniczówce, tworzył niczym ascetyczny mnich. Przypominał w tym trochę Tischnera, który w pisarskim transie całymi dniami żył o czarnej kawie w swojej bacówce z niedomykającymi się drzwiami, z krzesłem, stołem, szafą, łóżkiem i pustą zazwyczaj spiżarką.

 


Nie wiem, czemu miała służyć mazurska mitologia Gałczyńskiego. Chyba tylko temu, by ocalałym z wojennej zawieruchy autochtonom udowadniać, że „prawdziwa” kultura przybyła na Mazury dopiero z Polski. Przejawem polityki partyjnej wierchuszki, odmawiającej Mazurom ciągłości historycznej, była między innymi reforma administracyjna w 1975 roku, na mocy której powołano do życia województwo suwalskie z siedzibą w Suwałkach (kamedulsko-polskich) a nie w dobrze skomunikowanym Ełku (krzyżackim i wschodnio-pruskim), i połączono Suwalszczyznę z częścią Mazur. Wszystko po to, żeby odciąć się od historii Mazur jako części Prus Wschodnich, mimo kilkudziesięcioletniej akcji, której sensem było dowodzenie odwiecznej polskości regionu.

Tę legendę zbudowano wiele lat po jego śmierci. Miejscowi pytani jeszcze w latach pięćdziesiątych o Gałczyńskiego w ogóle nie kojarzyli, kto zacz, a nadleśniczy stwierdzał, że takiego pracownika nie było na liście płac. Gałczyński po prostu nie integrował się z miejscowymi i pewnie nie zamierzał, w przeciwieństwie do Igora Newerlego, który zaprzyjaźnił się z Karolem Małłkiem, królem Mazurów, mieszkającym w Krutyniu, i dzięki temu zasymilował się z mieszkańcami Zgonu. Towarzystwo Popowskiego i jego matki w zupełności zaspokajało potrzebę Gałczyńskiego bycia wśród miejscowych. Samotność z dala od warszawki dawała potrzebny spokój twórczy. Z drugiej jednak strony nie mógł z nią zerwać, więc mnóstwo tworząc, mnóstwo publikował. Jakby przeczuwając nadchodzący kres, Igor Newerly napisał w „Za Opiwardą za siódmą rzeką”, że doznał literackiego wzmożenia w Zgonie na podobieństwo dogasającej świecy, która w ostatniej chwili wybucha jasnym płomieniem. Z Gałczyńskim było podobnie. „Wit Stwosz”, tłumaczenie „Snu Nocy Letniej Szekspira”, mnóstwo wierszy o melancholijnym wydźwięku w entourage’ou Jeziora Nidzkiego i Puszczy Piskiej – wszystko to przypominało chwile przed dopaleniem się świecy.

 




Moje osobiste reminiscencje z kilku pobytów w Praniu? Cóż! Z leśniczówką wiążą się emocje. Zobaczyłem ją pierwszy raz podczas studiów, gdy Wiesiek Łubkowski, z którym zaprzyjaźniłem na Politechnice Warszawskiej (byliśmy w tej samej grupie dziekańskiej), zaproponował mi wspólne praktyki w piskiej Sklejce. Któregoś dnia Wiesiek postanowił pokazać mi leśniczówkę w Praniu. Była wtedy filią Domu Kultury w Piszu, którym zarządzał jego ojciec, Stanisław. Pojechaliśmy wzdłuż Jeziora Nidzkiego przez Wiartel, Karwicę i Krzyże. Dojechaliśmy leśną drogą. Leśniczówka wyglądała na opuszczoną. Wiesiek miał wielki pęk kluczy na stalowej obręczy. Chodziliśmy po pustych pomieszczeniach. Budynek, w którym gościli Gałczyńscy, był zamknięty. Ojciec Wieśka narzekał, że suwalscy muzealnicy kazali mu wziąć Pranie w opiekę, nie dając finansowego wsparcia. Mało kto zaglądał w to miejsce. Po śmierci Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego Stanisław Popowski, pierwszy leśniczy Prania, który gościł Gałczyńskich od lipca 1950 roku, przeniósł się do Krzyży. W latach sześćdziesiątych urządzono (podobno) izbę pamięci. Tak to się nazywało.

Kiedy weszliśmy do środka, Wiesiek pokazał zardzewiałe metalowe łóżko ze sprężynowym stelażem, bez materaca, i powiedział:

- A na tym łóżku sypiał Gałczyński.

Popatrzyłem na niego, wyczuwając ironię.

- No wzięliśmy to łóżko z domowej rupieciarni – wyznał. - Robi za eksponat. Nie ukradną. Prania nie ma jak zabezpieczyć. Strach tu cokolwiek zostawić.

Słowa Wieśka skojarzyły mi się przewrotnie ze sceną w muzeum w „Brunecie wieczorową porą” Barei i ze sławetnym bon motem Emilii Krakowskiej:

-  Słuchajcie, to jest butelka z XVII wieku, do której dziedzic nalewał wódkę. I rozpijał tą wódką pańszczyźnianych chłopów.

A potem było już z górki:

MICHAŁ - Butelka. To jest butelka...mmm...stymiankowa.

Emilia Krakowska - To nie jest szklana butelka, prawda? Do której nalewano wódkę...

MICHAŁ - Wódkę?

Emilia Krakowska - No i co?

MICHAŁ - Www...dziewiętnastym wieku.

Emilia Krakowska - Tak, i rozpijano chłopów. Proszę bardzo idziemy dalej, proszę, idziemy dalej, proszę, proszę, szybciej, szybciej, szybciej, nie ma czasu. A to jest butelka...Michał, gdzie jest ta karteczka!?

MICHAŁ - Proszę pani, ja nie schowałem karteczki.

Emilia Krakowska - Gdzie jest ta karteczka ja się pytam!?

MICHAŁ - Ja jej nie schowałem, mnie tu wcześniej nie było!

Emilia Krakowska - Więc to jest butelka...

UCZEŃ - Pani widzi? Zostawili jedną pańszczyźnianą, na pokaz do muzeum.

(…)

Tak się robiło ekspozycje.

Ogarnęliśmy te dwie izby. Miotłą, szczotką, szmatami na mokro. Pościągaliśmy pajęczyny. Coś poprzestawialiśmy. Zdaje się: stół, zdezelowane krzesła, chwiejącą się szafę, a może kuśtykający regał, który przykręciliśmy do ściany... Leśniczówka była opuszczona. Trafiali tu tylko pasjonaci poezji Gałczyńskiego. Tak naprawdę jedynym godnym uwagi eksponatem było Jezioro Nidzkie w otoczeniu janśborskich sosen i dębów. Widok z nadjeziornej skarpy w kierunku Rucianego-Nidy zaiste poetycki. Nie dziwi więc, że, przyjechawszy do Prania, Gałczyński odzyskał siły twórcze po pierwszym zawale i po krytyce literackiej Adama Ważyka za pisanie o rzeczach zwykłych i pięknych, zamiast o światowej rewolucji i robotniczo-chłopskim znoju.

Trauma po krytyce nie trwała długo. Ważyk, zdaje się, został poddany surowej ocenie towarzyszy odpowiedzialnych za propagandę, politykę kulturalną i coś tam jeszcze, bo poszedł za daleko i nadepnął na odciski wpływowym literatom.

Po lekturze „Od biografii do recepcji…” nie napisałbym więc tego, co napisałem w 2018 tutaj: https://petrelpiotr.blogspot.com/2018/08/pranie-i-gaczynski.html.

Andrzej Drawicz (współtwórca Studenckiego Teatru Satyryków, sławetnego STS-u, też obecnego w Praniu i w Krzyżach), który wpadał do nas do Łajsu w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, także w towarzystwie Zbigniewa Zapasiewicza (udzielał się w Praniu na wieczorkach poetyckich), w mazurskiej biografii Gałczyńskiego że „nic tu nie było na pokaz. Zabudowania, przedmioty gospodarskie, ślady codziennego ludzkiego trudu wkomponowywały się w otoczenie przyrody. Przytulne obejście miało pełno zakamarków, przybudówek, płotów, furtek, wewnętrznych ogródków (…). W domu (…) stały proste sprzęty, żelazne łóżka, zbite własnym przemysłem etażerki, na nich torby myśliwskie, naboje, książki, papiery, zwierzęce czaszki. Na ścianach wisiały jelenie rogi, między nimi rozpięte girlandy chmielu, jarzębina, pęki ziół o ostrym leśnym zapachu…

Niczego takiego jednak nie zobaczyłem w 1975. Czyżby Andrzej uległ instytucjonalnej konfabulacji?

 


Powroty do Prania wydobywają z pamięci najbardziej zaśniedziałe wspomnienia. Patrząc na uśpione flautą żaglówki, przypominam sobie kajakowanie przez Nidzkie: zwiedzanie zatok; przeprawę przez rozległe błoto na drodze do przejścia na jezioro Wiartel; listy pisane codziennie do Małgosi z kajaka; poszukiwanie poczty w każdej miejscowości, by je nadać… Trzech braci Łubkowskich, piskich niedźwiedzi patrzących z góry na ojca, szefa domu kultury, i na trzymającą wszystko w ryzach mamę… Bracia rozbiegli się po Europie. Straciłem z nimi kontakt. Zostało tylko Pranie i Gałczyński...

Gałczyński jest dla mnie niczym liść na wietrze; niczym ów motyl rozjechany przez ciężarówkę:

- Niepoważny stosunek do życia

figla ci w końcu wypłatał: 

nadmiar kolorów, brak idei 

zawsze się kończą wstydem i 

są wekslem bez pokrycia

mój ty Niprzyupiąłniprzyłatał! 

I nie chcę go znać innym. Nie był ideowcem, Mazurem, wieszczem, etykiem, moralistą, apostołem, prześladowanym opozycjonistą, politykiem… 

Był tylko i aż… poetą. Ponadczasowym. 

Nieważne że z ludzkimi słabościami i nałogami.

Gałczyński siedzący na pniaku z bosymi nogami w trawie, zwrócony ku Jezioru Nidzkiemu, w towarzystwie słuchaczy jego poezji, to brat łata. Kompan do wędrówki kajakowej. Nie nadaje się na postać z wzniosłego pomnika i mitologicznego herosa. 

Amen.

PS.

To na:

Koniec i bomba, a kto czytał ten trąba!”