Etykiety

2012 (2) 2015 (1) Andrzej Drawicz (1) Andrzej Kruszewicz (1) Anna Kamińska (1) atraktory (1) August Klemens Popławski (2) Ballestrem (1) Bałdy (1) Bałtyk (3) Białowieża (1) Białowieża szeptem (1) bifurkacje (1) bioróżnorodność (1) Bobolice (1) bóbr (1) Buje (1) Butryny (1) Bystrzyca Dusznicka (1) Bystrzyca Kłodzka (1) Chorwacja (2) Chwalęcin (1) Ciszyca (1) Cykle czasu (1) Cytadela warszawska (1) czarne dziury (1) Czersk (1) Czesław Miłosz (1) człowiek (1) Daniel Goleman (1) Dolny Śląsk (2) drawings (1) Drwęca Warmińska (1) drzewo (1) Duchowe życie zwierząt (1) Duszniki Zdrój (2) dzik (1) ekologia (1) Ernst Wiechert (1) espada (1) Estonia (1) Fotograficzna Mapa Warmii (1) fraktale (1) Funchal (1) Gałczyński (1) Gassy (1) Glappo (1) Głuchołazy (1) Goethe (1) Góra Kalwaria (1) Górkło (1) grafika (1) Groznjan (1) Hanza (1) Hel (2) Helena Piotrowska (1) hipokryzja (1) Historia życia (1) Hiszpania (1) hodowla (1) Houston mamy problem (1) Igor Newerly (2) Inteligencja emocjonalna (1) Itaka (1) Iwona Altmajer (1) Jagodne (1) Jakub Kubicki (2) James Rebanks (1) January Suchodolski (1) Jastarnia (1) Jedwabno (1) jeleń (1) Jeziora Plitwickie (1) Jeziorka (2) Jezioro Hołny (1) Jezioro Łańskie (2) Jezioro Nidzkie (2) Jezioro Nyskie (1) Jezioro Otmuchowskie (1) Jezioro Pluszne (2) Józef Chełmoński (1) Juliusz Kossak (1) Jurata (1) kajak (1) Kanał Gliwicki (1) Kant (1) Kaszuby (1) Katarzyna Grochola (1) Kłodzko (1) Konstancin-Jeziorna (1) Konstanty Ildefons Gałczyńki (3) Kotlina Kłodzka (3) Krasnogruda (1) Kroniki olsztyńskie (1) Krosno (1) Lawendowe Pole (1) Lidzbark Warmiński (1) Liw (1) Liwiec (1) Lorenz (1) Ludzie dnia wczorajszego (2) Łabuny Duże (1) Łabuny Małe (1) Łachy Brzeskie (1) Łazienki (1) łoś (1) łowiectwo (1) Łukasz Stanaszek (1) Łyna (2) Madera (1) malarstwo (1) Mandelbrot (1) Marek Kwiatkowski (1) Marian Mokwa (1) Marózka (1) Marseille (1) Mazowsze (12) Mazury (9) miasta hanzeatyckie (1) Mirów (1) Młochów (1) Modlin (1) Morąg (1) Mostowice (1) Nadwiślańskie Urzecze (3) nasze relacje ze zwierzętami (1) Nieborów (1) Nieznane więzi natury (1) Niobe (2) Nowa Wieś (1) Nowe Kawkowo (1) Nowe Ramuki (1) Nysa (1) Nysa Kłodzka (2) Olga Tokarczuk (1) Olsztyn (1) Orneta (1) Osetnik (1) Otmuchów (1) paintings (1) pałace (1) Panoramio (9) Peter Wohlleben (2) petrelpiotr (17) Pisia Gągolińska (1) Pisz (1) Pluski (2) Pławniowice (2) Podlasie (2) Podłęcze (1) Poincare (1) Polanica Zdrój (1) Potok Służewiecki (1) powódź 1997 (1) Pranie (2) Prowadź swój pług przez kości umarłych (1) Prudnik (1) Przykop (1) Przyszowice (1) Pupki (1) puszcza (2) Radziejowice (1) Richard Southwood (1) Roger Penrose (1) Ruciane-Nida (1) rybitwa (1) rzeźnia (1) Santa Cruz (1) sarna (1) Sekretne życie drzew (1) Siewierz (1) Simona Kossak (2) Sławięcice (1) sokolnictwo (1) Sowia Góra (1) sójka (1) Spalona (1) Stara Sucha (1) Stare Kawkowo (1) Stephen Hawking (1) strelicja (1) suwalszczyzna (2) Szczytno (1) Śląsk Opolski (1) środowisko (1) Tallin (1) terra nulla (1) Urzecze (2) Utrata (1) Vila Gale (1) Walerian Kronenberg (1) Warmia (15) Warszawa (3) Wiercibaba (1) Wilanów (2) Wilanówka (1) wilk (1) Wisła (6) Wisława Szymborska (1) Wojciech Altmajer (1) wrażenia (1) Wszechświat (1) wymieranie (1) Wyspy Świderskie (1) Wyspy Zawadowskie (1) Za Opiwardą za siódmą rzeką (1) zając (1) zakrętasy (1) zamki (1) Zatoka Gdańska (1) Zbigniew Chojnowski (2) Zbigniew Herbert (1) Zieleniec (2) Ziemia (1) Zygmunt Vogel (1) żuraw (1)

niedziela, 21 lipca 2024

Czy Gałczyńskiemu potrzebna była mazurska legenda?

 

Czy Gałczyńskiemu potrzebna była mazurska legenda?

 


W „Od biografii do recepcji – Ernst Wiechert, Konstanty I. Gałczyński, Zbigniew Herbert na Warmii i Mazurach”, Zbigniew Chojnowski zauważył po niezwykle pracochłonnej kwerendzie źródeł dotyczących Gałczyńskiego, że jego obecność „w Praniu i okolicy (…) od lipca 1950 do listopada 1953 roku (…) nie odcisnęła się w pamięci ludzi mieszkających wówczas wokół Jeziora Nidzkiego. Gdyby stało się inaczej, mielibyśmy dowód żywego i pełnego pasji wejścia Gałczyńskiego w sprawy mazurskie. Leśniczy Stanisław Popowski raczej milczał o tym, co tu robił autor Niobe, a inny pracownik lasu, Kazimierz Śmigielski, zmyślał.

 

Śmigielski, który przyczynił się do przymusowej wyprowadzki Popowskiego i jego matki z Prania, wyczuwszy kilka lat później swoją szansę na autopromocję przy tworzeniu mazurskiej legendy Gałczyńskiego, konfabulował bez zahamowań.

W „Praniu i Poecie” Jagienka i Wojciech Kassowie stwierdzili między innymi, że Gałczyński napisał w Praniu „Niobe”. Zaskakujące, bo przecież został zainspirowany repliką Niobe podczas pobytu w 1949 roku w Nieborowie. W Praniu mógł co najwyżej robić korekty po odmowie opublikowania pierwotnej wersji. Poemat okazał się za trudny dla pierwszych redakcyjnych czytelników.

Swoją drogą wystarczyło przeczytać chociaż opracowanie Marka Jędrycha „”Niobe” Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego – poemat o cierpieniu” w Annales Universitatis Mariae Curie-Skłodowska, Sectio F, Humaniora 3536,217-239, 1980/1981, żeby stwierdzić, że „Niobe” była inspirowana rzeźbą i muzyką Chopina (grał i komponował w Nieborowie). Kustosz nieborowskiego muzeum wspominał, że Gałczyński, pisząc „Niobe”, wprowadzał się w nocny trans, dokuczając pozostałym gościom usiłującym spać. Cóż. Mógłbym razem z Gałą, gdybym był w odpowiednim wieku i moja wątroba też😊. Na szczęście rozminęliśmy się w czasie. Nie wiem też, czy potrafiłbym zrozumieć jego twórcze nawiedzenie.

 


W każdym razie nie kupuję peanów Kassów, opiekunów Prania. Jakoś mnie nie poruszają. Gałczyński mógł być co najwyżej bardem przyrody mazurskiej a nie bardem Mazurów i Mazur. „Kroniki olsztyńskie” Wiesiek Łubkowski, syn kierownika Domu Kultury w Piszu i przymusowego kustosza Prania na koszt tegoż domu, recytował z pamięci na wyrywki obudzony nawet w nocy. Czy to świadczyło o mazurskości Kronik? Też nie. Łubkowscy byli osiedleńcami po 1945 roku. Zajęli solidną poniemiecką willę nieopodal miejskiego rynku. Jeśli już, to kroniki były hymnem regionalnym dla napływowych Mazurów z Wileńszczyzny, Podlasia i Mazowsza – nie dla autochtonów mających własną niebanalną uniwersalną kulturę, literaturę, poezję, filozofię, naukę, o czym napisałem we wcześniejszym wpisie na blogu. Ocaleni autochtoni taki kancjonalny – własny – hymn mieli na co dzień przed oczami i codziennie go słyszeli, więc zapewne Kroniki ich nie poruszały. „Kroniki olsztyńskie” zaczęły do mnie przemawiać dopiero po zawarciu znajomości z Wieśkiem Łubkowskim. Wtedy zobaczyłem, jak wiele emocji łączyło go z poematem.

 


Gałczyński nie byłby sobą, gdyby nie nawiązał w Kronikach do „Snu nocy letniej” Szekspira i do ponadczasowych akcentów kultury antycznej (helleńskiej i romańskiej), zaczynając od „I wieczne lato świeci w moim państwie” i wtrącając owe „homeryki” i „neptunalia”:

Kiedy słońce przechodzi

przez swe zachodnie wrota,

widzę twe ciało w wodzie

jak posążek ze złota.

Jak dziewczyna Homera,

piękna i nieśmiertelna.

Potem suniesz do brzegu

krokiem lżejszym od zmierzchu,

drżąc jak trzcina i struna.

A księżyc przypomina:

— Taka była dziewczyna

w grupie figur w gdańskiej studni Neptuna.

Tylko gdzie te akcenty mazurskie? „Kroniki olsztyńskie”, wbrew tytułowi, to hymn pochwalny dla natury. Wszak Gałczyński obwieszczał:

Starym borom nowe damy imię,

nowe ptaki znajdziemy i wody,

posłuchamy, jak bije olbrzymie,

zielone serce przyrody.

Równie dobrze mogły być napisane nad Jeziorem Wdzydze, jako kroniki kaszubskie, nad Jeziorem Solińskim, gdyby wówczas wybudowano zaporę na Sanie (kroniki bieszczadzkie), nad Jeziorem Łebsko (kroniki pomorskie), gdziekolwiek na polskich pojezierzach. Kroniki są ponadczasowe i nieprzywiązane do konkretnego terytorium. A że natchnienia doznał w Praniu? Cóż! Przypadek. Równie dobrze mógł tego doznać w Zgonie, w Łańsku, nad Łyną w Lesie Warmińskim. Z „Kroniką olsztyńską” na podorędziu czułem się równie dobrze na Wigrach i Czarnej Hańczy co i na Drwęcy, Wiśle, Kanale Elbląskim czy Narwi.

 


„Od biografii do recepcji…” wyleczyła mnie z poglądu o prześladowaniu Gałczyńskiego przez stalinowskie środowisko literackie. Ku mojemu zaskoczeniu prof. Zbigniew Chojnowski odkrył, że Gałczyński dwa miesiące po czerwcowym (w 1950) zjeździe Związku Literatów Polskich  informował żonę o nieprzyjemnościach, które dotknęły Adama Ważyka po krytyce jego twórczości i twórczości pozostałych literatów. Z udokumentowanych stwierdzeń profesora wynika, że Gałczyński nie był objęty anatemą wydawców. Przeciwnie – wciąż publikował, a fakt odmowy wydrukowania „Niobe”, którą napisał w Nieborowie w 1949 (a nie w Praniu, gdzie się wczasował pierwszy raz dopiero w 1950), było normalną praktyką wydawniczą dotykającą każdego literata, nawet najsławniejszego.

Gałczyński nie był więc bardem Warmii i Mazur i nie da się go w żaden sposób przypisać do panteonu twórców regionalnych. Nie był też prześladowany. Opiewał z równym talentem sprawy ponadczasowe i przyziemne jak i „socjalistyczną szczęśliwość” kolebki imperialnego komunizmu. W opiewaniu socjalistycznej szczęśliwości udało mu się sprowadzić do absurdu nadmiar komunistycznej egzaltacji i pochwał imperialnej szczęśliwości – inna sprawa, że ów absurd był dostępny jedynie wyrafinowanym i oczytanym czytelnikom. Światli cenzorzy na Mysiej mieli zapewne ubaw, dopuszczając jego utwory do publikacji, ale nie mogli przecież udowadniać poetyckiej drwiny, jeśli była gruntownie „po linii i na bazie” jak „partyjny członek wysunięty z ramienia na czoło”.

Gałczyński, oprócz tego, że genialnym poetą był, był też zwykłym człowiekiem, który oprócz przemożnej potrzeby pisania, publikowania i bycia w środku wydarzeń, wewnątrz swojego naturalnego środowiska literackiego i kulturalnego, odczuwał też przyziemne potrzeby materialne, "by zarobić ździebełko na bułeczkę i masełko". Któż z nas tego nie odczuwa. Jeśli kto nie odczuwa, niechaj pierwszy rzuci… kamieniem.

Z równą więc swadą pisał i publikował dla „lewaków” (przedwojennych pisemek lewicujących czy powojennych wydawnictw państwowych po 1945 roku), dla „prawaków” (przedwojennych pisemek antysemickich i wydawnictw przedwojennego Piaseckiego i jego faszyzujących nacjonalistów, powojennego PAX-owca), „centraków i wyznaniowców, sanacyjnych bebewuerowców i antysanacyjnych opozycjonistów”.

Gałczyński chciał być poetą uniwersalnym. Nie chciał być kojarzony ideowo i światopoglądowo. Lawirował w labiryncie pełnym ideologicznych i politycznych pułapek do końca swojego krótkiego życia. Doświadczony przez wojnę stronił od dóbr materialnych. Dla niego sensem życia było samo istnienie i tworzenie. Dlatego wszyscy, którzy odwiedzali i odwiedzają Pranie, dziwią się ubogiej ekspozycji dóbr materialnych. Będąc w leśniczówce, tworzył niczym ascetyczny mnich. Przypominał w tym trochę Tischnera, który w pisarskim transie całymi dniami żył o czarnej kawie w swojej bacówce z niedomykającymi się drzwiami, z krzesłem, stołem, szafą, łóżkiem i pustą zazwyczaj spiżarką.

 


Nie wiem, czemu miała służyć mazurska mitologia Gałczyńskiego. Chyba tylko temu, by ocalałym z wojennej zawieruchy autochtonom udowadniać, że „prawdziwa” kultura przybyła na Mazury dopiero z Polski. Przejawem polityki partyjnej wierchuszki, odmawiającej Mazurom ciągłości historycznej, była między innymi reforma administracyjna w 1975 roku, na mocy której powołano do życia województwo suwalskie z siedzibą w Suwałkach (kamedulsko-polskich) a nie w dobrze skomunikowanym Ełku (krzyżackim i wschodnio-pruskim), i połączono Suwalszczyznę z częścią Mazur. Wszystko po to, żeby odciąć się od historii Mazur jako części Prus Wschodnich, mimo kilkudziesięcioletniej akcji, której sensem było dowodzenie odwiecznej polskości regionu.

Tę legendę zbudowano wiele lat po jego śmierci. Miejscowi pytani jeszcze w latach pięćdziesiątych o Gałczyńskiego w ogóle nie kojarzyli, kto zacz, a nadleśniczy stwierdzał, że takiego pracownika nie było na liście płac. Gałczyński po prostu nie integrował się z miejscowymi i pewnie nie zamierzał, w przeciwieństwie do Igora Newerlego, który zaprzyjaźnił się z Karolem Małłkiem, królem Mazurów, mieszkającym w Krutyniu, i dzięki temu zasymilował się z mieszkańcami Zgonu. Towarzystwo Popowskiego i jego matki w zupełności zaspokajało potrzebę Gałczyńskiego bycia wśród miejscowych. Samotność z dala od warszawki dawała potrzebny spokój twórczy. Z drugiej jednak strony nie mógł z nią zerwać, więc mnóstwo tworząc, mnóstwo publikował. Jakby przeczuwając nadchodzący kres, Igor Newerly napisał w „Za Opiwardą za siódmą rzeką”, że doznał literackiego wzmożenia w Zgonie na podobieństwo dogasającej świecy, która w ostatniej chwili wybucha jasnym płomieniem. Z Gałczyńskim było podobnie. „Wit Stwosz”, tłumaczenie „Snu Nocy Letniej Szekspira”, mnóstwo wierszy o melancholijnym wydźwięku w entourage’ou Jeziora Nidzkiego i Puszczy Piskiej – wszystko to przypominało chwile przed dopaleniem się świecy.

 




Moje osobiste reminiscencje z kilku pobytów w Praniu? Cóż! Z leśniczówką wiążą się emocje. Zobaczyłem ją pierwszy raz podczas studiów, gdy Wiesiek Łubkowski, z którym zaprzyjaźniłem na Politechnice Warszawskiej (byliśmy w tej samej grupie dziekańskiej), zaproponował mi wspólne praktyki w piskiej Sklejce. Któregoś dnia Wiesiek postanowił pokazać mi leśniczówkę w Praniu. Była wtedy filią Domu Kultury w Piszu, którym zarządzał jego ojciec, Stanisław. Pojechaliśmy wzdłuż Jeziora Nidzkiego przez Wiartel, Karwicę i Krzyże. Dojechaliśmy leśną drogą. Leśniczówka wyglądała na opuszczoną. Wiesiek miał wielki pęk kluczy na stalowej obręczy. Chodziliśmy po pustych pomieszczeniach. Budynek, w którym gościli Gałczyńscy, był zamknięty. Ojciec Wieśka narzekał, że suwalscy muzealnicy kazali mu wziąć Pranie w opiekę, nie dając finansowego wsparcia. Mało kto zaglądał w to miejsce. Po śmierci Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego Stanisław Popowski, pierwszy leśniczy Prania, który gościł Gałczyńskich od lipca 1950 roku, przeniósł się do Krzyży. W latach sześćdziesiątych urządzono (podobno) izbę pamięci. Tak to się nazywało.

Kiedy weszliśmy do środka, Wiesiek pokazał zardzewiałe metalowe łóżko ze sprężynowym stelażem, bez materaca, i powiedział:

- A na tym łóżku sypiał Gałczyński.

Popatrzyłem na niego, wyczuwając ironię.

- No wzięliśmy to łóżko z domowej rupieciarni – wyznał. - Robi za eksponat. Nie ukradną. Prania nie ma jak zabezpieczyć. Strach tu cokolwiek zostawić.

Słowa Wieśka skojarzyły mi się przewrotnie ze sceną w muzeum w „Brunecie wieczorową porą” Barei i ze sławetnym bon motem Emilii Krakowskiej:

-  Słuchajcie, to jest butelka z XVII wieku, do której dziedzic nalewał wódkę. I rozpijał tą wódką pańszczyźnianych chłopów.

A potem było już z górki:

MICHAŁ - Butelka. To jest butelka...mmm...stymiankowa.

Emilia Krakowska - To nie jest szklana butelka, prawda? Do której nalewano wódkę...

MICHAŁ - Wódkę?

Emilia Krakowska - No i co?

MICHAŁ - Www...dziewiętnastym wieku.

Emilia Krakowska - Tak, i rozpijano chłopów. Proszę bardzo idziemy dalej, proszę, idziemy dalej, proszę, proszę, szybciej, szybciej, szybciej, nie ma czasu. A to jest butelka...Michał, gdzie jest ta karteczka!?

MICHAŁ - Proszę pani, ja nie schowałem karteczki.

Emilia Krakowska - Gdzie jest ta karteczka ja się pytam!?

MICHAŁ - Ja jej nie schowałem, mnie tu wcześniej nie było!

Emilia Krakowska - Więc to jest butelka...

UCZEŃ - Pani widzi? Zostawili jedną pańszczyźnianą, na pokaz do muzeum.

(…)

Tak się robiło ekspozycje.

Ogarnęliśmy te dwie izby. Miotłą, szczotką, szmatami na mokro. Pościągaliśmy pajęczyny. Coś poprzestawialiśmy. Zdaje się: stół, zdezelowane krzesła, chwiejącą się szafę, a może kuśtykający regał, który przykręciliśmy do ściany... Leśniczówka była opuszczona. Trafiali tu tylko pasjonaci poezji Gałczyńskiego. Tak naprawdę jedynym godnym uwagi eksponatem było Jezioro Nidzkie w otoczeniu janśborskich sosen i dębów. Widok z nadjeziornej skarpy w kierunku Rucianego-Nidy zaiste poetycki. Nie dziwi więc, że, przyjechawszy do Prania, Gałczyński odzyskał siły twórcze po pierwszym zawale i po krytyce literackiej Adama Ważyka za pisanie o rzeczach zwykłych i pięknych, zamiast o światowej rewolucji i robotniczo-chłopskim znoju.

Trauma po krytyce nie trwała długo. Ważyk, zdaje się, został poddany surowej ocenie towarzyszy odpowiedzialnych za propagandę, politykę kulturalną i coś tam jeszcze, bo poszedł za daleko i nadepnął na odciski wpływowym literatom.

Po lekturze „Od biografii do recepcji…” nie napisałbym więc tego, co napisałem w 2018 tutaj: https://petrelpiotr.blogspot.com/2018/08/pranie-i-gaczynski.html.

Andrzej Drawicz (współtwórca Studenckiego Teatru Satyryków, sławetnego STS-u, też obecnego w Praniu i w Krzyżach), który wpadał do nas do Łajsu w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, także w towarzystwie Zbigniewa Zapasiewicza (udzielał się w Praniu na wieczorkach poetyckich), w mazurskiej biografii Gałczyńskiego że „nic tu nie było na pokaz. Zabudowania, przedmioty gospodarskie, ślady codziennego ludzkiego trudu wkomponowywały się w otoczenie przyrody. Przytulne obejście miało pełno zakamarków, przybudówek, płotów, furtek, wewnętrznych ogródków (…). W domu (…) stały proste sprzęty, żelazne łóżka, zbite własnym przemysłem etażerki, na nich torby myśliwskie, naboje, książki, papiery, zwierzęce czaszki. Na ścianach wisiały jelenie rogi, między nimi rozpięte girlandy chmielu, jarzębina, pęki ziół o ostrym leśnym zapachu…

Niczego takiego jednak nie zobaczyłem w 1975. Czyżby Andrzej uległ instytucjonalnej konfabulacji?

 


Powroty do Prania wydobywają z pamięci najbardziej zaśniedziałe wspomnienia. Patrząc na uśpione flautą żaglówki, przypominam sobie kajakowanie przez Nidzkie: zwiedzanie zatok; przeprawę przez rozległe błoto na drodze do przejścia na jezioro Wiartel; listy pisane codziennie do Małgosi z kajaka; poszukiwanie poczty w każdej miejscowości, by je nadać… Trzech braci Łubkowskich, piskich niedźwiedzi patrzących z góry na ojca, szefa domu kultury, i na trzymającą wszystko w ryzach mamę… Bracia rozbiegli się po Europie. Straciłem z nimi kontakt. Zostało tylko Pranie i Gałczyński...

Gałczyński jest dla mnie niczym liść na wietrze; niczym ów motyl rozjechany przez ciężarówkę:

- Niepoważny stosunek do życia

figla ci w końcu wypłatał: 

nadmiar kolorów, brak idei 

zawsze się kończą wstydem i 

są wekslem bez pokrycia

mój ty Niprzyupiąłniprzyłatał! 

I nie chcę go znać innym. Nie był ideowcem, Mazurem, wieszczem, etykiem, moralistą, apostołem, prześladowanym opozycjonistą, politykiem… 

Był tylko i aż… poetą. Ponadczasowym. 

Nieważne że z ludzkimi słabościami i nałogami.

Gałczyński siedzący na pniaku z bosymi nogami w trawie, zwrócony ku Jezioru Nidzkiemu, w towarzystwie słuchaczy jego poezji, to brat łata. Kompan do wędrówki kajakowej. Nie nadaje się na postać z wzniosłego pomnika i mitologicznego herosa. 

Amen.

PS.

To na:

Koniec i bomba, a kto czytał ten trąba!”

 


niedziela, 9 czerwca 2024

Zbigniew Chojnowski "Od biografii do recepcji - Ernst Wiechert, Konstanty Ildefons Gałczyński, Zbigniew Herbert na Warmii i Mazurach" - osobista recenzja.

 

1.

Wpadła mi w ręce książka prof. Zbigniewa Chojnowskiego „Od biografii do recepcji – Ernst Wiechert, Konstanty I. Gałczyński, Zbigniew Herbert na Warmii i Mazurach”. Przeczytałem ją dla pierwszego wrażenia jednym tchem, przebijając się przez naukową terminologię z Wielkim Słownikiem Języka Polskiego pod ręką (kolejne doświadczenie w obcowaniu z polonistyczną literaturą naukową nasyconą setkami słów i terminów obcych językowi potocznemu).

Pierwszym zaskoczeniem słowo „recepcja” w tytule.

Trawestując definicję konia z pierwszych wydań „Nowych Aten” Benedykta Chmielowskiego z XVIII wieku, mających ambicje encyklopedyczne, mógłbym określić „recepcję” słowami:

- Recepcja jaka jest, każdy widzi.

Tymczasem drugie znaczenie recepcji za Słownikiem Języka Polskiego to na przykład „przyjmowanie lub przyswajanie sobie czegoś”, a za Słownikiem Terminów Literackich to „przyjęcie, odbiór dzieła literackiego przez publiczność i jego funkcjonowanie w różnych kręgach odbiorców. Na recepcję wpływa wartość dzieła, oczekiwania czytelnicze, a także sytuacja zewnętrzna, ekonomiczna i społeczna. Recepcja jest procesem indywidualnym i zbiorowym. Zainteresowanie tym procesem rozwinęło się w XX w. w związku ze zjawiskami kultury masowej. Zajmuje się tymi sprawami socjologia literatury.

Bez słowników języka polskiego więc ani rusz, bo w tekście więcej jeszcze bardziej wyrafinowanych pułapek.

Teraz ślęczę nad książką dla bogactwa faktów, a także wymienianych osób, z częścią których miałem do czynienia w przeszłości.

Lektura prowadzi do zaskakujących wniosków.

Niewielu czytało i czyta prozę Ernsta Wiecherta dosłownie. Większość czytelników i recenzentów usiłowało lub usiłuje odczytywać jej przesłania przez pryzmat własnych poglądów politycznych, ideowych czy przekonań religijnych, przypisując Ernstowi Wiechertowi intencje, których on sam zapewne sobie nie uświadamiał.

Podobnie z Konstantym Ildefonsem Gałczyńskim. Niewielu czytało i czyta poezję Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego dosłownie, bez przypisywania jego mazurskiej twórczości intencji, do których on sam zapewne by się nie przyznał.

O Zbigniewie Herbercie się nie zająknę. Próbując czytać wyznania pana Cogito, doznawałem czegoś na kształt déjà vu. Wcześniej podobne wrażenia towarzyszyły zakazanym w stanie wojennym lekturom Czesława Miłosza. Miłosz poprzedził „Umysł zniewolony” poniekąd autoironiczną w zamyśle (jak się wydaje) sentencją starego rabina:

- On ma wielką rację (moralną – mój wtręt w odniesieniu do Herberta), ale to racja cokolwiek podejrzana.

Zresztą do czasu, gdy profesor użyczył mi a potem sprezentował książkę, nie wiedziałem nawet, że Herbert udzielał się w olsztyńskim środowisku literackim, póki nie zaczęto przypisywać cech regionalizmu jego w gruncie rzeczy uniwersalnej i ponadczasowej twórczości.


2.

Wiechert pisał o świecie, którego doświadczył i który przetworzył literacko, kierując się własnym światopoglądem i własnymi przekonaniami. Był niemieckim Mazurem z pokolenia na pokolenie ukształtowanym przez Puszczę Jańsborską. Po lekturze „Dzieci Jerominów” myślę nawet, że czuł się najpierw Mazurem ewangelikiem, a potem Niemcem.

Jego poczucie niemieckości można by porównać z poczuciem polskości Klemensa Augusta Popławskiego, autora „Ludzi dnia wczorajszego”, najpierw polskojęzycznego Warmiaka katolika, a zaraz potem Polaka. Obydwaj, tłumacząc wyniki plebiscytu na Warmii i Mazurach, postawili diagnozę przynależności narodowej, której poczucie można by zilustrować prostą odpowiedzią na pytanie „Kim jesteś?”. Zwykle brzmiała:

- Jam tutejszy, panie.

Obydwaj pisarze w podobny sposób tłumaczyli historyczny kontekst tej odpowiedzi. Polską zwierzchność nad Warmią i Mazurami sprawowali zazwyczaj poddani państwa zakonnego, potem księstwa pruskiego po sekularyzacji. Polska utraciła tę umowną  zwierzchność, uwalniając księstwo pruskie z zależności lennej, i przestała mieć jakikolwiek wpływ na Warmiaków i Mazurów w okresie królestwa pruskiego i cesarstwa Rzeszy Niemieckiej. 

Czujący się Polakami Warmiacy i Mazurzy żyli od wieków w innym porządku ustrojowym, mając tuż za granicą państwo, które się dopiero odradzało, a które przed zaborami było państwem, z którego się uciekało z powodu prawnie i mentalnie usankcjonowanej nieludzkiej pańszczyzny, powszechnego analfabetyzmu pierwotnego i wtórnego, zacofania ekonomicznego i anarchii wynikającej ze słabości feudalnych instytucji państwowych.

Pańszczyznę w Polsce zniesiono ostatecznie dopiero w latach trzydziestych XX wieku w drodze ustawy uchwalonej 20 marca 1931 r. o likwidacji stosunków żelarskich na Spiszu (Dz. U. RP, nr 37, poz. 288).  Do tego czasu tolerowano jej ostatnie przejawy na Spiszu i Orawie.

Co więcej - świadomość narodowa Niemców rodziła się na przełomie XVIII i XIX wieku pod wpływem filozoficznych rozważań urodzonego w Morągu Johanna Gotfrieda von Herdera, zapoczątkowanych w Królewcu i kontynuowanych w Weimarze. Jego poglądy stanowiły ideowe spoiwo rodzącej się nowoczesnej państwowości niemieckiej i były wdrażane w życie za pomocą systemu powszechnej edukacji nadzorowanej przez Ministerstwo Spraw Wewnętrznych, najpierw królewskie, potem cesarskie. Podporządkowanie edukacji temu ministerstwu świadczyło o wadze, jaką przywiązywali królowie Prus i cesarze Niemiec do edukacyjnego kształtowania postaw narodowych i obywatelskich mieszkańców Rzeszy.

Powszechna, nie tylko szlachecka, świadomość narodowa Polaków natomiast budziła się dopiero w II połowie XIX wieku pod wpływem rewolucyjnych ruchów emancypacyjnych, najpierw w wielkomiejskich środowiskach robotniczych, później w wyemancypowanych środowiskach wiejskich w okresie poprzedzającym wybuch pierwszej wojny światowej, w trakcie tej wojny i podczas wojny z bolszewikami.


3.

Gałczyński, w przeciwieństwie do Wiecherta, był li tylko sezonowym Mazurem, którego uwiódł niesamowity krajobraz Jeziora Nidzkiego i nastrój puszczy odartej po 1945 roku z ciągłości historycznej. Pisał o Mazurach (krainie) widzianej z perspektywy Prania, będąc pod urokiem Jańsborskiej Puszczy wylewającej się z brzegów na Jezioro Nidzkie. Przypuszczalnie Gałczyński nie odróżniał Mazur od Warmii, stąd tytuł „Kroniki olsztyńskie” dla poetyckiej epopei mazurskiego Jeziora Nidzkiego. Przypuszczam też, że miał mgliste pojęcie (jeśli w ogóle) o dramacie Mazurów przyznających się do polskich korzeni. Dlatego w jego poezji brak odniesienia do ludzkich perypetii. Zresztą – w moim odczuciu – Gałczyński był poetą uniwersalnym, kosmopolitycznym, głęboko zakorzenionym w spuściźnie klasycznej literatury greckiej i rzymskiej. Bawił się słowem, tworząc błyskotliwe skojarzenia i pisząc z jednakową swadą i polotem zarówno o sprawach przyziemnych jak i ponadczasowych. Kanony narzuconego Polakom, obcego mentalnie, sowieckiego socrealizmu go tłamsiły, aczkolwiek dla świętego spokoju, po personalnym ataku Adama Ważyka, krytyka literackiego, popełnił kilka panegiryków na cześć socjalistycznej szczęśliwości i ku pośmiertnej czci towarzysza Soso. Stąd zapewne jeden z powodów, oprócz motywacji natury zdrowotnej, ucieczki do Prania.

O Mazurach próbował natomiast pisać Igor Newerly w kontekście exodusu Polaków na ziemie odzyskane ciężko doświadczonych przez okupantów najpierw sowieckich, potem niemieckich i na powrót sowieckich, których wygnano ze wschodnich rubieży II Rzeczypospolitej Polskiej, i w kontekście ich zderzenia z polskojęzycznymi autochtonami, którzy ocaleli z gehenny zgotowanej przez krasnoarmiejców w 1945 roku. Niemniej jego historie spisane w końcowych fragmentach „Za Opiwardą, za siódmą rzeką” słabo przekonują, zwłaszcza w kontekście nieudanych inicjatyw podejmowanych przez jego przyjaciela, Karola Małłka, (próba stworzenia Uniwersytetu Ludowego w Rudziskach Pasymskich w celu integracji autochtonów z napływowymi), storpedowanych przez Ministerstwo Bezpieczeństwa Publicznego i jego zbrojne ramię UBP. Newerly, mimo pisarskiej biegłości, nie uniknął autocenzury, którą ułagodził cenzorów z Mysiej (książkę wydano w 1985 roku).


4.

Środowisko warszawskiej bohemy w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych traktowało mieszkańców Mazur i Warmii z poczuciem intelektualnej wyższości, zderzając się z ludźmi gwarzącymi „archaiczną i okaleczoną niemieckimi wtrętami” polszczyzną. Nieznajomość tutejszych osiągnięć kulturalnych i naukowych była i jest poniekąd nadal uderzająca.

Immanuel Kant kojarzy się wyłącznie z Królewcem, nie z Gołdapią, ani nie z jego wybitnymi uczniami organizującymi życie naukowe, gospodarcze, polityczne, społeczne i wyznaniowe na Warmii i Mazurach. Prawdopodobnie Immanuel Kant wywierał wpływ na rozważania Herdera z Morąga o narodzie.

Mało kto słyszał o nobliście Emilu von Behringu, lekarzu, absolwencie gimnazjum w Olsztynku pod zarządem wybitnego historyka Prus Wschodnich, Maxa Teoeppena, przyjaciela Wojciecha Kętrzyńskiego, którego aresztowano za przemyt broni dla powstańców styczniowych.

Ernsta Wiecherta z Piersławka odkryto tak naprawdę w latach siedemdziesiątych dzięki staraniom Andrzeja Wakara prowadzącego wydawnictwo Pojezierze i wybitnych tłumaczy, lecz to odkrycie natury regionalnej nie ogólnopolskiej.

Maxa Prussa, kapitana sterowca Hindenburg, który uległ widowiskowej katastrofie w USA w 1937, mało kto kojarzy ze Zgonem nad Jeziorem Mokrym.

Współtwórca „Roty” z Marią Konopnicką, feministką w wieloletnim „zakazanym” związku z inną kobietą - Feliks Nowowiejski, barczewiak i butryniak (z racji rodzinnych koligacji), od urodzenia posługujący się językiem niemieckim, był kojarzony najpierw z niemiecką i austro-węgierską aktywnością muzyczną. Dopiero przed wybuchem I wojny światowej stał się z przekonania warmińskim Polakiem. Wtedy też opanował język polski.

Mikołaj Kopernik to z urodzenia toruński mieszczanin, prawdopodobnie o śląskich korzeniach (ojciec) i westfalskich (matka), kosmopolita z racji studiów na uczelniach w Krakowie, Bolonii, Padwie, gdzie posługiwał się językiem polskim i włoskim, łaciną i greką.

Z racji urodzenia i jako obywatel Warmii w granicach państwa zakonnego posługiwał się językiem niemieckim.

Niewątpliwie był poddanym króla polskiego, mającego jakiś wpływ na wybór biskupów Warmii (wskazywano kandydatów „miłych królowi”), a jednocześnie był poddanym Wielkiego Mistrza z racji jego bezpośredniej politycznej (władczej) zwierzchności nad Warmią. To drugie podporządkowanie miało realny decydujący charakter. 

Faktem jest, że jeszcze Fryderyk II, król Prus, uważał Kopernika za Polaka. Dopiero w epoce rozbiorów zaczęli Niemcy przypisywać Kopernikowi swoją przynależność narodową.

Czy czuł się Polakiem? Nie mam śmiałości, by wyrazić jednoznaczną opinię. W tyle głowy pobrzmiewa kultowy tekst z „Seksmisji” Juliusza Machulskiego:

- Nieprawda, Kopernik była kobietą.

To kwintesencja sporu o przynależność plemienną Mikołaja Kopernika.

Stryj Kopernika, Łukasz Watzenrode, biskup warmiński o korzeniach westfalskich, zarządzał wiarą na Warmii i Mazurach po namaszczeniu go na następcę (przy sprzeciwie króla polskiego) przez biskupa Mikołaja Tungena, Prusa z urodzenia, któremu nie w smak była zwierzchność odległego krakowskiego tronu. Co ciekawe podbici przez zakon krzyżacki Prusowie brali zwykle stronę Krzyżaków w wojnach toczonych z Polską do czasu sekularyzacji państwa zakonnego…

Można by tak długo…



5.

Summa summarum na Mazurach i Warmii rodziło się i działało mnóstwo wybitnych osobistości z rodowodami niemieckimi, walońskimi, staropruskimi, czeskimi, hanzeatyckimi, szwedzkimi, litewskimi, polskimi (w tym: wielkopolskimi, mazowieckimi, podlaskimi, kurpiowskimi, śląskimi et caetera)... Tylko nasza wiedza o mieszkańcach okazała się ułomna i taką nadal jest. Wszystko przez to, że na siłę próbujemy udowadniać polskość Warmii i Mazur w prymitywnym plemiennym znaczeniu tego słowa, lekceważąc kosmopolityczny, wielowyznaniowy i wielonarodowy skład tutejszej ludności na przestrzeni wieków. To w takim historycznym tyglu rodziła się lokalna odrębność Warmiaków i Mazurów, która zwiędła po 1945 roku. Nie dziwi więc traktowanie po II wojnie ocalałych Warmiaków i Mazurów jak mieszkańców, których należało oświecić polskim „krużgankiem” (proszę nie wytykać i nie poprawiać) oświaty, chociaż byli i są spadkobiercami osiągnięć na miarę naukowych i cywilizacyjnych przewrotów (w końcu przecież spadkobiercami dzieł Kopernika, Kanta, Herdera, Behringa na przykład).


6.

Wracając zaś do recepcji twórczości Wiecherta i Gałczyńskiego w kontekście regionalizmu Warmii i Mazur, warto zauważyć, że byli czytani przez pryzmat polemik toczonych na gruncie sporów ideowych i politycznych narzuconych przez system sowiecki demokraturom ludowym po 1945 roku.

Rzucają się w oczy totalne rozbieżności w ocenie twórczości Wiecherta. Tępiono go za niemiecki wschodniopruski rodowód; tolerowano za nieśmiały intelektualny sprzeciw wobec hitleryzmu, który mimo tej nieśmiałości zawiódł go do konzentrationslager w Buchenwaldzie; ceniono za antyfaszyzm i religijność; krytykowano za zainteresowanie przejawami faszyzmu w pierwszym okresie twórczości; lekceważono z powodu literackiego sielskiego obrazu Mazur opisywanego ewangelickim kancjonalnym językiem; wytykano mu brak jakichkolwiek pierwiastków ideologii marksistowsko-leninowskiej w twórczości (celowali w tym krytycy z NRD, dawnej sowieckiej strefy okupacyjnej)…

Jak to się czyta w „Od biografii do recepcji…”, nieobce staje się uczucie mętliku. Całe szczęście, że „Dzieci Jerominów” czytałem bez tej podbudowy ideologicznej, aczkolwiek język przetłumaczonej powieści (anachroniczny w moim odczuciu) irytował.

Nie czytałem oryginału. Moja bierna w istocie znajomość języka niemieckiego przydawała się bardziej do czytania publikacji techniczno-naukowych a mniej do kontemplowania twórczości literackiej.

Kronika olsztyńska jest natomiast wyrazem pierwotnej fascynacji Gałczyńskiego wyjątkową przyrodą Puszczy Jańsborskiej nad Jeziorem Nidzkim. Napisał ją w 1950 roku niesiony bezbłędnym natchnieniem (w rękopisie odnotowano minimum minimorum poprawek).

Czegoś podobnego, z perspektywy pierwszoklasisty na pierwszych wakacjach, doznałem, trafiwszy do Borowskiego Lasu nieopodal Sorkwit. To zauroczenie było tak silne, że od tamtej pory wakacje spędzone poza Warmią i Mazurami były nie do pomyślenia.

Mimo oczywistej fascynacji samą przyrodą, której można było ulec wszędzie tam, gdzie woda czysta, trawa zielona a powietrze pachnące, usiłowano przypisać „Kronice olsztyńskiej” rys ideowej przemiany regionu po 1945 roku i próbowano nadać jej charakter regionalnego hymnu. Utwór miał dowodzić zerwania z tradycją Mazur i Warmii utożsamianą wyłącznie z pruskim militaryzmem. Miał też dowodzić powrotu rzekomej macierzy na tereny wysterylizowane z polskości. Propagandyści lat pięćdziesiątych nie zauważali, że elementy tej polskości były tutaj od wieków, lecz państwo polskie przez te wieki traktowało Warmię i Mazury jako wyłączną domenę żywiołu niemieckiego – nawet po pierwszym hołdzie lennym, po którym królewska macierz nie zastąpiła przecież krzyżackich urzędników polskimi.

Nie podejmę się streszczenia drobiazgowej analizy recepcji twórczości Wiecherta i Gałczyńskiego dokonanej przez prof. Zbigniewa Chojnowskiego. Bogactwo źródeł przytoczonych w książce tak wielkie, że trzeba by wykroczyć poza ramy i ograniczenia bloga. Zainteresowanych odsyłam więc do samej książki.

Cóż! Podsumowując muszę przyznać, że tekst „Od biografii do recepcji…” Zbigniewa Chojnowskiego daje intelektualnego kopa i uczy od nowa pokory w odczytywaniu współczesnej historii Warmii i Mazur z przedwojennych i powojennych źródeł.