Przeczytałem
Zakrętasy Heleny Piotrowskiej.
Skończywszy lekturę, poczułem się tak, jakbym odbył kolejną kajakową wędrówkę
po Mazurach: frapującą, pełną przygód i mozolnego wiosłowania. Jedno że nie
przez piękne krajobrazy jezior, rzek, kanałów szlaku żeglarskiego i kajakowego od
Piszu po Węgorzewo, lecz przez czas; rutynę codziennej egzystencji wśród
prostych gospodarskich sprzętów, mebli z prawdziwego drewna, w niskich pokojach,
w domach bez wygód, w otoczeniu wymagającej codziennego zorganizowanego wysiłku
przyrody; przez zdarzenia zmieniające rytm życia z siłą katastrofy; przez
mroczne przełomy losów zwykłych ludzi… Wszystko to odnotowane z pietyzmem
kronikarza archiwisty, któremu nieobca empatia, wrażliwość i osobisty emocjonalny
stosunek do okolic Górkła.
Niegdyś,
pisząc „sto lat temu” swoją Zieloną rzekę
o Krutyni, przeczytałem, z ciekawością nie mniejszą niż ciekawość odkrywcy
egzotycznych lądów, powieść Dzieci
Jerominów Ernsta Wiecherta (jednego z najwybitniejszych niemieckich pisarzy
I połowy XX wieku). W Zakrętasach odnalazłem
podobne klimaty, chociaż opisane przez osobę mającą zupełnie inne doświadczenia
życiowe.
Treść
Zakrętasów jest utkana z całego
mnóstwa wątków i tworzy wraz z nieprzebraną liczbą szczegółów jedną gęstą niepowtarzalną materię.
Wciąga, niepokoi, smuci coraz bardziej (chociaż Autorka usiłuje ukazywać
jaśniejsze epizody ludzkich przeżyć), a na koniec wywołuje żal z powodu przemijania
zjawisk – zdawałoby się – na stałe wpisanych w Mazury. Bo tej społeczności –
bohaterki Zakrętasów – która
mieszkała od pokoleń w Górkle, Szymonce, Cierzpiętach, Rynie, Mikołajkach, po
prostu już nie ma. Przeminęła tak samo jak onegdaj Prusowie.
To
historia ludzi, w życie których zbyt często włazili z butami obcy, uzurpujący
sobie prawo podejmowania w ich imieniu decyzji na miarę dziejowych huraganów –
zmiatających wszystko, co napotkają na swojej drodze. To historia ludzi, którzy
ciągle walczyli o przetrwanie i utrzymanie się na powierzchni życia wbrew
koszmarnym zdarzeniom, nie przez nich sprowokowanym. Opowiedziana inaczej niż dzieje
Ritterów Patrycji Pelicy.
Obie
historie kończą się tak samo. Bez happy
endu. Obie skłaniają ku refleksji, że wojna jest bezmyślnie i obojętnie
okrutna. Kaleczy wszystkich bez wyjątku: zwyciężonych, zwycięzców i postronnych.
Ludzka szlachetność przejawiająca się w indywidualnych czynach nigdy nie
zrównoważy ogromu wojennych nieszczęść i ludzkiego cierpienia. Bohaterowie są
wyłącznie produktami propagandy i doraźnego public
relations. Zwyciężają lub ponoszą klęski wodzowie, cierpią – zawsze, chcąc
nie chcąc – zwykli ludzie.
Lektura
ożywiła wspomnienia z pierwszych wypadów na Mazury w okolice Sorkwit,
Jędrychowa, Maradek, Dłużka… Kiedy pierwszy raz rodzice spędzali z nami urlop w
Borowskim Lesie nad jeziorem Lampasz (w 1961 roku), byłem zafascynowany
widokiem jeziora i Sobiepanki, rzeczki łączącej Lampasz z jeziorem Kujno na
szlaku Krutyni. Borowski Las na długo stał się wakacyjnym domem. To tam kajak
powiódł mnie ku przygodzie, gdy tylko zdałem na kartę pływacką.
Uderzyła
mnie wówczas jedna rzecz. Ośrodek wczasowy zajmował budynek dawnej wiejskiej
szkoły i samotnego gospodarstwa nad jeziorem. Mieszkaliśmy w domkach
campingowych z paździerzowej płyty rozmieszczonych na wzgórzu wzdłuż drogi
zbiegającej nad wodę. Całość otaczał stary las. Chodząc na jagody i grzyby,
albo biegając nad jezioro z wędkami, mijaliśmy ruiny, niezabezpieczone studnie
albo już tylko same zarośnięte fundamenty po zburzonych domach. Zimą ośrodka
pilnowała jedna cygańska rodzina, której przydzielono ocalałe przypadkiem
gospodarstwo nieopodal. Wyludniona okolica z samotnymi zagrodami rozrzuconymi
niczym chutory na stepach robiła przygnębiające wrażenie – ale to później, gdy
zaczęły do mnie dochodzić strzępy zasypanej oficjalną niepamięcią tuż
powojennej historii albo gdy czytałem (również między wierszami) książki o
zwycięstwach Armii Czerwonej podczas ofensywy styczniowej 1945 r. Pełnych
statystyk, planów operacyjnych, manewrów, „osiągnięć agitacyjnych” politruków, informacji
o bohaterstwie krasnoarmiejców w Olsztynie, w Elblągu, pod Wystruciem… Opisujących niesamowity rajd korpusu kawalerii generała
Oślikowskiego, który spod Chorzel w ciągu dwóch dni przeszedł pod sam Olsztyn,
nie napotykając realnego oporu. Pomijających wszelkie informacje o
okrucieństwach, jakich dopuszczali się krasnoarmiejscy wobec miejscowej
ludności. Aleksander Sołżenicyn (noblista) za próby powstrzymania swoich
współtowarzyszy od wojennego barbarzyństwa został aresztowany w lutym 1945 r. w
Elblągu (lub jego okolicach) pod zarzutem szerzenia antyradzieckiej agitacji.
Pierwsze
spotkanie z Krutynią w Borowskim Lesie było odkrywcze. Kiedy rodzice w kolejnym
roku zastanawiali się nad wyborem miejsca na wczasy, ja i mój brat mieliśmy już
ugruntowany pogląd. Nie wyobrażaliśmy sobie innego miejsca na wakacje. Zresztą
wyrywaliśmy się do Borowskiego Lasu w każdy możliwy weekend od wczesnej wiosny
do późnej jesieni. Pakowaliśmy manatki w sobotnie południe do wszystko mieszczącego
bagażnika garbatej Warszawy, dojeżdżaliśmy na miejsce pustymi naówczas kurpiowskimi
i mazurskimi szosami, by od razu po wrzuceniu bagaży do domku wsiadać z wędkami
do łódki. I tak bez nocnego snu do późnego niedzielnego popołudnia. Bywało, że
w poniedziałki przysypiałem na lekcjach.
Wspominam
przypadkowe spotkanie z autochtonką, która musiała przeprawić się z samotnego
gospodarstwa nad Lampaszem do felczera w Jędrychowie, gdy tymczasem jak raz jej
mąż wypłynął łódką na ryby. Niewiele myśląc podpłynęliśmy do brzegu, wzięliśmy
kobiecinę na pokład, dobiliśmy do jędrychowskiego brzegu. Kobieta do
zwyczajowego Bóg zapłać dorzuciła życzenie, co byśmy złowili wielką rybę.
Stanęliśmy nieopodal obiecującego łanu trzciny nad oświetloną wodą o
przejrzystej toni, przez którą przepływała długa ławica dorodnych płoci. Ojciec
zarzucił wędkę (miał długie wędzisko z czarnego bambusa). Po chwili zaciął… i
się zdziwił. Wędkę wygięło w ciasny pałąk. Ryba walczyła z kwadrans, zanim dała
się podprowadzić do podbieraka. To był prawie czterokilogramowy leszcz. Wędka
przeszła swój chrzest, a my niezwykłe emocje. Dobry uczynek i nagroda wnet…
Pamiętam
też biwak wędkarski na wyspie maradzkiej, w południowej części Jeziora
Lampackiego. Nocowaliśmy na niej w towarzystwie kóz wypasanych przez Mazura z
Maradek. Przypływał na wyspę rano i wieczorem, by obrządzić zwierzęta.
Opowiadał o swojej młodości i o czasach, gdy pracował w posiadłości von
Mirbachów w Sorkwitach, przekazanych w 1921 roku we władanie von Paleske –
adiutantowi cesarza Wilhelma II. Niewiele wówczas rozumiałem z tego, o czym
mówił, starannie omijając tuż powojenne wątki. Zakrętasy uzmysłowiły mi, co utraciłem, nie potrafiąc uważnie
słuchać wynurzeń człowieka, który był przedstawicielem nacji odchodzącej w
historyczny niebyt.
Wielu
rzeczy żałujemy poniewczasie, uświadamiając sobie nieubłagane przemijanie
czasu. Zakrętasy to książka o
bezpowrotnym przemijaniu wszystkiego. Będę do niej wracał, bo jak mało która
przybliża Mazury i pomaga zrozumieć ludzi, którzy odeszli.
Ta opowieść przeniosła mnie w Twoje wspomnienia, w które pięknie wplotłeś recenzje książki. Jej samej zapewne nie przeczytam. Po pierwsze nie przepadam za książkami z wątkiem martyrologicznym, a po drugie nie mam aż tak sentymentalnego podejścia do Mazur. Nie jeździłam tam jako dziecko i nie mam żadnych skojarzeń. Niemniej jednak wpis robi wrażenie, a zdjęcia dopełniają całości.
OdpowiedzUsuńDziękuję. Do tej książki mam niejako osobisty stosunek. Raz przez wspomnienia z kajakowych wojaży, dwa - poznałem Autorkę.
UsuńMiło czytać, że książka uruchamia lawinę wspomnień z dzieciństwa i lat wczesnej młodości. Warmia i Mazury mają w sobie coś przyciągającego. Lubię ten rejon.
OdpowiedzUsuńJa też :-).
Usuń